środa, 17 kwietnia 2013

Nie dla mięczaków

   Trafiają się takie dni, jak dzisiejszy. Dni-sieroty. Wiosna przyszła, a teraz nagle cofa się o kilka kroków. Śnieg stopniał i można wreszcie sprawdzić, dokąd biegną krawężniki, ale wtedy okazuje się, że nigdzie nie biegną, tylko kręcą się wciąż jak głupie wokół tego samego skrawka błotnistej ziemi porośniętej burą zeszłoroczną trawą. Nawet niebo się nie uśmiecha. Nawet pociągi turkocą sennie, jakby miały śmiertelnie dosyć swoich podróży tam i z powrotem. Nawet słowa nie smakują tak, jak zwykły smakować.
   W takie dni można robić wszystko, ale z jakiegoś powodu nie udaje się zrobić nic. Można pójść albo zostać i nie ma to żadnego znaczenia. Można jeść albo pościć i to o niczym nie świadczy. Można mówić albo milczeć i to nic nie zmieni.
   Durne te dni. Smętne i puste. Nieładne. Niczyje.
   Ale, wiesz, te dni kocham najbardziej. Bo one mnie potrzebują. Wszystkie inne radzą sobie świetnie. I dni zachwytu, i dni walki, i dni pracy, i dni cierpienia. I nawet dni odpoczynku. Tamte wszystkie mają jakiś cel, sens, ciężar. Inaczej niż te tutaj, kalekie i ułomne, które już nawet nie proszą, żeby zwrócić na nie uwagę. A przecież to właśnie one potrzebują moich głupich żartów i napadów czarnego humoru, i pogwizdywania, i zapachu lakieru do paznokci, i coraz dziwniejszych eksperymentów kulinarnych. Zresztą może być i tak, że ja potrzebuję ich bardziej. Bo kiedy podnoszę taki dzień z ziemi, czuję się jak Superman. Coś udało się ocalić, odwrócić bieg historii, zmienić losy świata. Nieważne, że dokonałam tego, kandyzując buraki. Ważne, że się udało. Sprawdziłam się. Wygrałam. Umiem.
   To nie są dni dla mięczaków.