I za parę lat będziesz, dziewczyno,
taką trzydziestoletnią matką, trzymającą się kurczowo makijażu
i ubrań, w których wyglądałaś dobrze dekadę
wcześniej. Zatuczony sześciolatek będzie siedział koło ciebie
w autobusie i będzie cię irytował przemądrzałymi
pytaniami. Kopaniem w twoje nogi. Bezmyślnym gapieniem się w
okno. A najbardziej tym, że jest podobny do twojego męża,
na którego nie możesz patrzeć ze spokojem, nie mówiąc już
o miłości. I nie przyznasz się do tego nawet
swojemu psychoanalitykowi, bo jemu też nie ufasz. Będziesz malowała
rzęsy zbyt grubą warstwą tuszu i będziesz klęła w myślach, że
nie stać cię na lepszy, choć to przecież nie będzie wina tuszu,
tylko tego, że teraz już ciągle trzęsą ci się ręce.
Będziesz miała wszystko, czego kiedyś
pragnęłaś tak bardzo, że mogłaś za to zabić. Pieniądze
i faceta, i pracę, i dziecko. I wymarzony święty
spokój, od kiedy rodzina przestała truć ci głowę.
Tylko czasu nie będziesz miała, żeby się tym wszystkim cieszyć.
Bo gdybyś miała czas, okazałoby się – to wiesz już
na pewno, żaden psychoanalityk nie musi ci tego mówić –
że wcale się nie cieszysz. Przecież to wiesz, bo już
teraz budzi cię rozpacz, a usypia pustka, której nic nie może
wypełnić.
Będziesz wiedziała, że nie
wydarzy się już nic, na co warto czekać, ale będziesz
czekała, bo przecież nie chcesz popełnić samobójstwa.
Jeszcze nie.
Albo będzie zupełnie inaczej. W
środku dnia oślepi cię nagle światło tak jasne, że wysadzi cię
z siodła. I pójdziesz tam, gdzie nie chcesz, gdzie nigdy
nie chciałaś. Ale będziesz szczęśliwa.