niedziela, 21 lipca 2013

Pokolenie spóźnionych niewytłumaczalnie

Spotykam dobrych, mądrych ludzi
 Jasne uśmiechy fruną z drzew          
Coma, W ogrodzie


   Poszłam na koncert Comy.

   Tego typu wyznanie z pewnością zasługuje na osobny akapit. I bonusowy wers odstępu z każdej strony. W ogóle najlepiej odczekać z takim coming outem z tydzień. Ewentualnie osiem. Bo mniej więcej tyle zajmuje bicie się z myślami. "Pisać? Nie, nie pisać! A, do licha, pewnie, że pisać! Ale tak po prostu się przyznać? A może lepiej będzie opowiedzieć to jako doświadczenie jakiejś zmyślonej postaci z tego tłumu, co to radośnie hasa mi pod czaszką?" Tak, to był ciekawy plan. Ale dopadła mnie w końcu bezlitosna świadomość, że nie jestem w stanie zmyślić kogoś, kto byłby tak pogięty, żeby chodzić na koncerty Comy i jeszcze zbierać tam jakieś refleksje o życiu.
   Nie ma więc innego wyjścia: trzeba się przyznać, że się tam poszło we własnej osobie. Trzeba, bo historyjka, którą przy tej okazji zdobyłam, to maleńka perełka absurdu.
   A było tak: 

   Myślałam, że wszyscy miłośnicy występów Comy wyginęli zanim zdałam maturę. Sądziłam też, że mój brat jest ostatnią żywą skamieliną tej przedziwnej mody. Zresztą to właśnie on namówił mnie na tę wyprawę. Poszłam, przekonana, że będzie kameralnie i uda nam się pogadać w spokoju, ale na miejscu imprezy ujrzałam tłumy. Chmary istot ludzkich, które nie tylko słuchały, nie tylko podrywiwały rytmicznie i trzęsły głowami, lecz także wywrzaskiwały wraz z "Rogucem" słowa utworów. Zastanowiło mnie także, że większość zgromadzonych na widowni stanowili nie gimnazjaliści (którą to grupę wiekową podejrzewałam o upodobanie do głębokich tekstów i wstrząsających linii melodycznych łódzkiego zespołu), lecz dziadkowie i babcie koło trzydziestki, czyli mniej więcej w moim wieku. I to oni byli najaktywniejsi. Oni rozkręcili kocioł pod sceną, oni klaskali, oni wreszcie wyli i ryczeli wokaliście do wtóru.
   Jeden z nich zwrócił moją uwagę. Był to niewysoki i raczej krępy facecik z jakąś ujmującą troską w spojrzeniu (spoglądał na plastikowy kubek z resztą piwa, co być może uzasadniało zatroskanie). Nie to jednak było najciekawsze, lecz fakt, że na koncert Comy przyszedł w koszulce Kultu. I to tej z okładką "Taty Kazika". Uśmiechnęłam się do wspomnień, jakie ta okładka zawsze przywołuje i stwierdziłam, że jako osoba pamiętająca czasy świetności Kultu – a więc wiekowa – zasługuję na wcześniejszy odpoczynek. I pojechałam do domu, żeby go sobie zapewnić.
   O staruszku w koszulce zapomniałam tak dokumentnie, że nic mi w mózgu nie piknęło, kiedy parę dni później wsiadł do mojego autobusu. Do głowy by mi nie przyszło, żeby skojarzyć, że zafrasowane oblicze gościa z teczką i w białej koszuli należy do kogoś, kto spędza niedzielne wieczory, wyśpiewując "100 tysięcy jednakowych miast". Na szczęście gość pomógł mojej pamięci: zerknął nerwowo na zegarek, wyjął telefon i wygłosił doń taki oto komunikat:
   – No, cześć, szefie. No, trochę się spóźnię. Tak z kwadrans jakoś. Może z pół godzinki. Co się stało? No, właśnie nic – strapienie na jego twarzy pogłębiło się zauważalnie. – Co się będę tłumaczył, szef przecież wie, jak jest...
  Słuchałam, a szczęka opadała mi coraz niżej. Pamięć zawstydziła się chyba, bo zaczęła nagle funkcjonować na zwiększonych obrotach, podsuwając mi usłużnie adekwatny fragment z "Wojny":
               Pierwszy spóźnię się do pracy
               Pierwszy, k***a, raz
               Nie zamierzam się tłumaczyć...
   Autobus mknął wesolutko wokół Ronda Berbeckiego, buntownik z telefonem kiwał się uczepiony uchwytu, teczka kiwała się uczepiona dłoni buntownika, a ja starałam się opanować wewnętrzny chichot. Ukułam nawet naprędce ponurą refleksję, że oto jesteśmy – ja i starszy o dychę staruszek z troską – pokoleniem, któremu pozostała już tylko ta jedna forma buntu: spóźnić się bez usprawiedliwienia. Zrobiło mi się nawet odrobinę smutno, ale nie na długo. Śmiech we mnie narastał i wybuchłby z pewnością, gdyby nie to, że akurat dotarliśmy na mój przystanek.
   Jeszcze teraz, kiedy to piszę, czuję, że gdzieś we mnie ten chichot pulsuje, pieni się i szuka dla siebie ujścia. Ale tłumię go. Jeśli się uda, może zdołam usłyszeć, jak herbata wznosi krzyk. U sąsiada, rzecz jasna.