Dzieciom Doroty i Filipa
– widzialnym i niewidzialnemu
Uświadomiłam to sobie, wisząc głową w dół na drabinkach na placu zabaw. Obok mnie w identycznej pozycji dyndał ośmioletni Podopieczny.
– Ciocia, telefon ci wypadł z kieszeni – zauważył.
Wyciągnęłam rękę, żeby chwycić zgubę.
– Trzeba go było podnieść zębami – zachichotał.
– Nie mam takich długich zębów – skwitowałam ze spokojem. Bezczelny. Chyba to właśnie lubię w nim najbardziej.
Kołysaliśmy się przez dłuższą chwilę, gadając sobie o tym, co człowiekowi może wypaść z kieszeni, kiedy tak zwisa (ciociom wypadają telefony i cukierki. Podopiecznym – scyzoryki). Później musieliśmy odwisnąć, bo obudziła się jego młodsza siostra, którą zostawiliśmy w wózku.
– Lela chce na huśtawkę – zakomunikował mi po krótkiej konwersacji z młodszym pokoleniem. Musiałam uwierzyć mu na słowo. Po pierwsze dlatego, że Lela naprawdę chciała na huśtawkę. A po drugie dlatego, że gdybym wątpiła w poprawność jego tłumaczenia, musiałabym sama uzgodnić z Lelą, czego sobie życzy. Co jest dość trudne, bo ostatnio postanowiła kontaktować się z otoczeniem wyłącznie za pomocą samogłosek (tak jest zabawniej, a Lela lubi dobrą zabawę). Wygląda to mniej więcej tak:
– A-o! – Lela podnosi triumfalnie ośliniony herbatnik. A-o? Ciastko. Proste. Ale to tylko początek.
– E-o! – oznajmia po chwili radośnie, stojąc na swoim ulubionym krześle. Gapię się na nią bezradnie, główkując, o co może chodzić.
– E-o! – powtarza, a ja wciąż nie rozumiem.
– E-o! – w wypowiedzi zaczyna pobrzmiewać irytacja i zniecierpliwienie. Na szczęście w kuchni pojawia się odsiecz: któryś z braci albo siostra.
– E-o! – woła do rodzeństwa Lela.
– Ciociu, ona chce mleko.
Aha, przecież to takie oczywiste...
Poszłyśmy więc na huśtawkę. Mała bujała się miarowo w tył i w przód, wydając zachwycone samogłoski, a ja myślałam, że naprawdę mam fajnie.
Nigdy nie planowałam, że będę utrzymywać się z pełnienia roli cioci dla niespokrewnionych dzieci. Nawet nie przewidziałam takiego obrotu zdarzeń. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, że ostatnie parę miesięcy spędziłam na zabawach z pchłami takimi jak Lela, Podopieczny i ich rodzeństwo. Ale skoro już tak wyszło, postanowiłam to polubić.
Nie jest źle. Wreszcie mogę z czystym sumieniem huśtać się na huśtawkach, bawić plasteliną i klockami, bazgrać, śpiewać durne piosenki o jagódkach idących na jagody i zajmować setką różnych rzeczy, które są najfajniejsze na świecie, ale dziwnym trafem zarezerwowane dla dzieci.
Jest dobrze. Nawet wtedy, kiedy jakiś smerf postanowi jednak wypluć zupę dyniową na mój sweter. Nawet wtedy, kiedy małe termity przetrząsają moje kieszenie w poszukiwaniu kasztanów i innych drobnych skarbów. Nawet wtedy, kiedy...
– Mama! – zapiszczała Lela, zapominając na chwilę o tym, że spółgłosek przecież nie zna.
Wracałam do domu niemiłosiernie śpiąca od nadmiaru ruchu na świeżym powietrzu. Sięgając do kieszeni po klucze, wyczułam pod palcami jakiś nietypowy – choć dziwnie znajomy – kształt. Otworzyłam dłoń i musiałam uśmiechnąć się najszerzej jak umiem – do nadchodzącej nocy, do gwiazd i do obgryzionego herbatnika, który podrzuciły mi ukradkiem małe rączki.
A-o!