czwartek, 13 marca 2014

Jedziemy dalej

   Wiecie, że kocham autobusy, ale ten był jakiś wyjątkowy. Trzy metry ode mnie stanęli dziewczyna i chłopak. Kwadrans wcześniej jeszcze udawali, że prawie się nie znają, teraz trudno było ustalić, które ręce są czyje. No i jak tu zaprzeczać, że komunikacja zbiorowa zbliża ludzi?
   Kilka przystanków przed nimi wsiadł chłopak. Koszulka z krótkim rękawem, a zimno było dość mocno i siąpił z nieba paskudny barszcz (czy jakaś inna zupa). Wsiadł, siadł i wydobył z torby zbindowaną kserówkę. Książczydło grube jak nieszczęście. Zerknęłam (taki odruch. Oj, no dobra, wścibska jestem i tyle. Typowy Świegot) na tytuł: "Sześć sposobów, żeby ludzie cię lubili". Zaczytał się chłopina od razu po uszy; wnikliwie czytał, uważnie, zgięty wpół nad tomiszczem, zakreślaczem zakreślając co trafniejsze zdania i pomysły.
   – Wariat! – pomyślało coś we mnie. – Już go lubię!
   I zaraz przyszło mi do głowy, że nie wiem, czy to zadziałało moje wrodzone upodobanie do świrów, czy to moc sprawcza złotych rad z książczydła.
   Nie zdążyłam tego jednak ustalić, bo na przedzie dyliżansu rozgorzała kłótnia o to, kto ma komu ustąpić miejsca i dlaczego.
   – Panie, pan to k***a jesteś! – diagnozował rozżalony specjalista od statusów ontycznych.
   – Sparaliżowany jestem! – protestował zdiagnozowany.
   – No i co z tego? Jak moja żona w ciąży była, to nikt jej miejsca nie ustąpił! Nikt! Teraz dziecko blade, chude, ciągle wymiotuje...
   – A czy to moja wina? – bronił się kaleka. – Ja nie mogę stać. Lekarze mi nie pozwalają.
   – O tej porze – (szesnasta była akurat) – tacy ludzie jak pan w ogóle nie powinni jeździć! – uciął stanowczo diagnosta, a ja zaobserwowałam, że ludzie w pobliżu jakoś przycichli. Może zrobiło im się przykro, że umiemy być tacy podli dla siebie nawzajem. Może nie chcieli się wyrwać z czymś, co by tylko pogorszyło sytuację. A może to przez ten tłok nieszczęsny. Nieprzyjemnie się zrobiło. I pewnie byłoby już tak obrzydliwie do końca trasy, gdyby nie interwencja Opatrzności.
    Interwencja miała jasne niebieskie oczy i długie rude włosy zaplecione w warkocz. Miała też niesprawne nogi, a poruszała się na wózku, kierowanym przez identycznie rudą kobietę.
   – Poradzisz sobie, córuś? – zapytała matka.
   – Poradzę sobie – zapewniła dziewczyna i mrugnęła porozumiewawczo.
   – Przepraszam państwa – powiedziała to tak głośno, że słychać ją było w całym autobusie (wciąż dość cichym). – Będę musiała dotrzeć na ulicę Parady. Czy ktoś z państwa mógłby mi powiedzieć, jaki to przystanek?
   – Parady to niedaleko Poczekajki – odezwał się sparaliżowany. – Też tam wysiadam, pokażę pani drogę.
   – Wspaniale – uśmiechnęła się szeroko. – Wiedziałam, że spotkam kogoś, kto będzie wiedział. Ale skoro o wysiadaniu mowa...
   – Trzeba będzie pani pomóc z tym wózeczkiem, co nie? Ja się tym zajmę – wyrwał się do przodu rozżalony i zamilkł, zaskoczony najwidoczniej własnym zachowaniem.
   – Naprawdę? – uradował się rudzielec, nieświadomy tego, że oto odczarował człowieka ze świni. – Jejku, jaki pan kochany!
   A rozżalony zarumienił się i wymruczał:
   – Nie ma o czym mówić. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.