Dotarłam na przystanek zajęty przez trzy w różnym stopniu pijane osoby: stary menel, młody menel i kobieta. Ta ostatnia zresztą może nie była wcale pijana, ale na pewno zniszczona i smutna. Nie normalnie smutna, bo coś się stało, nie zwyczajnie smutna, tylko takim, wiecie, nieuleczalnym smutkiem, który nie opuszcza już w ogóle twarzy. Sprawdziłam rozkład. Do autobusu było jeszcze kilkanaście minut. Taki martwy czas tuż po dziewiątej wieczorem. Myślałam nawet przez chwilę, żeby podejść na piechotę te dwa przystanki, ale ostatecznie wygrał rozsądek. Bronks i Tatary o tej porze roku przestają być najprzyjemniejszym terenem wieczornych spacerów. Stanęłam w pewnej odległości od wiaty i włączyłam jakieś ponure (z okazji przednówku i ogólnej kiepskiej kondycji) rozmyślania. Ludzie gromadzili się na przystanku coraz liczniej, ale pod wiatę jakoś nikt nie zaglądał. Śmierdziało, a poza tym – co zauważyłam kątem oka - między młodym menelem a kobietą zaczęła się jakaś przykra wymiana zdań. I nagle wydarzenia zaczęły biec z dziwnym, gorączkowym pośpiechem, jakby coś koniecznie chciało się stać przed przyjazdem autobusu.
– To po ch*** żeś tu przyszła? – wydarł się nieoczekiwanie młodszy menel i uderzył kobietę.
Nie krzyczała, nie prosiła o pomoc. Nie zdążyła w ogóle zareagować. Pod wiatę wystartowało dwóch chłopaków. Jeden – bardziej pokojowo nastawiony – próbował coś facetowi powiedzieć. Drugi, nie bawiąc się w uprzejmości, rzucił tylko:
– Zostaw ją!
Komunikat był dość stanowczy. Podobnie jak cios, który nastąpił zaraz potem.
– Kobiet się nie bije! Jasne?
Zaskoczony agresor rąbnął plecami w wiatę i podniósł się chwiejnie, najwyraźniej z zamiarem odwetu. Precyzyjnie wymierzony kopniak osadził go na miejscu i wybił mu z głowy głupie pomysły. Mógł też przy okazji wybić mu jakieś zęby, ale w tamtej akurat chwili nikt się tym nie przejął.
Chłopak tymczasem, zrobiwszy to, co do niego należało, uprzejmie poprosił stojącą niedaleko dziewczynę o chusteczkę. Wytarł krew z dłoni oraz podeszwy buta i zwrócił się do zaatakowanej kobiety, żeby zorientować się, czy nie potrzebuje pomocy.
– Niech pani lepiej idzie do domu – powiedział. – On może znowu zacząć panią bić.
Widząc jednak, że kobieta nie spieszy się z odejściem, skrótowo poinformował menela, co może go spotkać, gdyby jeszcze raz podniósł na nią rękę. Menel, pokonany i upokorzony (chłopak był sporo od niego niższy) nie próbował nawet się odezwać. Kołysał się tylko w miejscu, tamując dłońmi krew.
Nadjechał w końcu autobus, do którego wsiadła zaraz większość obecnych na miejscu zdarzenia (dziwnie szybko pustoszeją sceny takich zajść), między innymi mimowolny obrońca bitych kobiet, który wciąż jeszcze rozcierał kostki palców. Chciałam coś do niego powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałam, co właściwie. Że dziękuję? Że czuję się bezpieczniej, kiedy widzę ludzi wstawiających się za kobietami? Że dobrze postąpił?
Jak na złość, tłukła mi się po głowie jedna tylko myśl: "człowieku, to jest Bronks, tu zawsze tak było i już nie będzie inaczej". Przygryzłam język, żeby przypadkiem nie powiedzieć tego na głos. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka tak właśnie wygląda to miasto i ta dzielnica, i codzienność ludzi, którzy tu mieszkają. Nawet jeśli oni sami już w to uwierzyli. Nawet jeśli wszyscy tak myślą – niech on jeden o tym nie wie. Niech on jeden wierzy, że można inaczej. Że trzeba inaczej.