środa, 22 lipca 2015

Mary Poppins-Swiegoth w Rzymie

   Wsiadłam w 881, żeby dostać się na Via del Fontanile Arenato i przypomniałam sobie, że na mojej mapie, na której Miasto jest znacznie młodsze, tej uliczki po prostu nie ma, więc trzeba spytać kogoś o drogę. Ale najpierw skasować bilet. Tylko jak? Urządzenie wiszące na słupku nie chciało współpracować. Zanim zdążyłam zrozumieć, dlaczego (biletomaty tak mają, że nie kasują. Dziwne), jakaś ręka dotknęła mojego łokcia i wskazała inną maszynę, a potem (najwyraźniej widać było po mnie zupełne zidiocenie) wyjęła mi z palców bilet i za chwilę oddała – skasowany. Podniosłam wzrok, żeby podziękować i napotkałam ciepły, lekko kpiący uśmiech. Po tym uśmiechu i ledwie widocznym blasku wokół całej postaci poznałam jedno z wcieleń mojego Anioła Stróża.
   Zaskoczył mnie, nie powiem. Na co dzień występuje jako pokaźne chłopisko, a kiedy w nocy czuwa przy moim łóżku, jego skrzydła wypełniają pokój i opadają złotą kaskadą piór na podwórko. Widzieć go w osobie niewysokiej krępej Włoszki było sporą niespodzianką. Choć, znając jego upodobanie do podróży komunikacją zbiorową, powinnam była się go spodziewać właśnie w tym miejscu. Bo przecież tu był mi najbardziej potrzebny.
   Ośmielona uprzejmością kobiety, zagadnęłam ją o swoją uliczkę i dowiedziałam się, że owszem, istnieje, a nawet leży w pobliżu trasy 881. Przy próbie ustalenia, gdzie dokładnie muszę wysiąść, zaczęłam się jakoś strasznie plątać w czasownikach nieregularnych i w końcu moje męczarnie zostały ucięte jednym dobrze wymierzonym pytaniem:
   – Oasi San Giuseppe?
   Przytaknęłam, a istota potwierdziła swój anielski rodowód, komunikując:
   – Ja też tam wysiadam. Zaprowadzę cię.
   Ponieważ na głupich pytaniach moje zasoby leksykalne chwilowo się wyczerpały, zaczęłam kątem oka, z przyzwyczajenia, rozglądać się po autobusie. Parę kroków ode mnie siedziała młoda mama z czterolatkiem na kolanach. Próbowała rozmawiać z mężczyzną (późniejsze wypadki pozwoliły zidentyfkować go jako młodego tatę) zajmującym miejsce naprzeciwko, co potomek skutecznie utrudniał irytującym szczebiotem. Było późno i chyba wszyscy mieli wszystkiego dosyć. Matka, najwyraźniej mocno zmęczona, a obdarzona innym niż włoski temperamentem, cierpliwie upominała chłopca, w końcu jednak nerwy zaczęły jej puszczać. Zamiast ósmy raz przywołać syna do porządku, ścisnęła go mocniej ramionami. I wtedy zaczął się ryk.
   Histeria została przeprowadzona popisowo, młodociany nie pominął ani zaczerwienienia twarzy, ani prężenia tułowia, ani rzęsistych łez, ani – element najważniejszy – głośnych wrzasków. Na pierwszy rzut oka było widać, że scenę przećwiczył nie raz. Gdybyśmy mieli jakiś wspólny język, pewnie musiałabym mu pogratulować jako samozwańczy specjalista do spraw pozorowanych dziecięcych ataków rozpaczy. Zaskoczyła mnie jednak reakcja rodziców. Tata – to nie było jeszcze szczególnie dziwne – natychmiast przejął potomka i zaczął pocieszać. Mama zaś, jakby nagle opadła z sił, skuliła się na swoim fotelu i popatrywała na obu z poczuciem winy wymalowanym na twarzy. A przecież – co było zupełnie oczywiste – smarkacz symulował jak cholera. I jeśli już ktoś mógł czuć się winny, to raczej tata, który jeszcze tej szopki nie ukrócił. Co gorsza, najwyraźniej podpisywał się pod rozżaleniem syna, bo zaczął gniewnym półgłosem robić kobiecie wymówki. Dziecko uspokajał po włosku, do żony mówił po angielsku, efekt był trochę komiczny, ale bardziej – mimo wszystko – przykry. Strofowana matka przez chwilę słuchała, potem jednak podjęła nieśmiałą próbę obrony swojego stanowiska. Mąż krytykował ją coraz głośniej, dzieciak łkał, autobus podskakiwał na wybojach, co chwilę ktoś dzwonił przed przystankami. Robiło się coraz weselej.
   Wykonałam pół obrotu, żeby zareagować i wtrącić się w angielsko-włoską sielankę rodzinną, która trochę już zaczynała irytować współpasażerów. Miałam ochotę nawtykać facetowi i pogratulować dziewczynie, która próbuje nie tylko mieć dziecko, ale też jakoś je wychować – na swoich zasadach. Chciałam coś – cokolwiek! – zrobić. Przynajmniej powiedzieć jej, żeby się nie brała sobie do serca tych wrzasków, bo to fejk czystej wody.
   – Scendiamo – powiedział stanowczy głos przy moim uchu, a ręka korpulentnego Anioła pociągnęła mnie w stronę drzwi. Dałam się poprowadzić jak dziecko. Dopiero gdy znalazłyśmy się na Via della Pisana, patrząc na odjeżdżający pojazd, zdobyłam się na zaskoczony protest, którego Włoszka najwyraźniej postanowiła nie rozumieć.
   – Skąd przyjechałaś? – spytała z pogodnym uśmiechem, powoli i wyraźnie, wskazując na mnie palcem dla lepszego efektu. Skapitulowałam. Ruszyłam pod górę jakimś zaułkiem, myśląc z rezygnacją, że pewnie i tak nic by nie dało moje wtrącanie i że muszą to sobie ci ludzie poukładać miedzy sobą. Sami. Bez wścibskich nianiek z importu. 
   Wymieniając grzecznościowe uwagi, dotarłyśmy pod drzwi Oasi san Giuseppe, gdzie kobieta uśmiechnęła się, pomachała mi ręką i odeszła, a ja zostałam jeszcze chwilę przed budynkiem, żeby obsztorcować Anioła Stróża, który tymczasem przybrał swą zwykłą postać, pierzastą i migotliwą.
   – Nie trzeba było mnie tak zaraz wyciągać, przecież nie zrobiłabym żadnej awantury – burknęłam. Pokręcił głową, aż skrzydła mu zafalowały.
   – Nie wszystkie dzieci są pod twoją opieką. I nie przez cały czas. I nie wszystkie matki cię potrzebują. Zresztą, psujesz rynek; to moja branża.
   – To co ja niby mam robić?
   – Oszalałaś?! – przywołał mnie do porządku – Idź spać! Jutro cały dzień zwiedzania przed tobą. Jesteś w Rzymie!

    No i miał rację. Jak zawsze.



środa, 29 kwietnia 2015

Drzewo życia

Krzyśkowi – z całą miłością, której na co dzień nie widać. 
A przecież jest.


    Piszę ten skrawek trochę dlatego, że Ci to obiecałam, ale bardziej ze względu na jeden twój zwyczaj, który przejęłam i troszkę adaptuję do innych okoliczności. "Kiedy wchodzę do nowego sklepu, muszę się zatrzymać i rozejrzeć, żeby rozgryźć, jaki w nim mają algorytm" mówiłeś kiedyś. Im dłużej patrzę na życie, tym bardziej jestem przekonana, że całe jest ogromnym, wielobranżowym i wielopiętrowym sklepem, w którym zastosowano różne poręczne skróty i wygodne ścieżki. Pech w tym, że przy wejściu w ogóle ich nie oznaczono, a jakoś trzeba ogarnąć zakupy i nie zgubić się po drodze. Więc szukam wskazówek. Bywa, że są zapisane na kolorowych planszach. Zdarza się, że pomoże ekspedientka albo ochroniarz. Czasem inny klient podpowie drogę. Ale najczęściej robię tak, jak ty: zatrzymuję się i rozglądam, aż znajdę algorytm. Ten jest dla Ciebie.

    To było kilka miesięcy temu. Październik, może listopad. Wertowałam Biblię, żeby znaleźć werset cytowany przez Malewską i nagle pochwyciło mnie jedno zdanie:
"Przewlekłe czekanie jest raną dla duszy,
ziszczone pragnienie jest drzewem życia".
  Pierwsza część mnie nie zaskoczyła, ale przy drugiej zatrzymałam się na dłużej, zanim wróciłam do rozszyfrowywania modlitw Kasjodora. W tym zdaniu było coś, co domagało się uwagi. Wracało do mnie przez całe tygodnie i długie miesiące, zadając pytania.
    Dlaczego "drzewo życia"? Dlaczego tym drzewem ma być spełnione pragnienie? Zdanie drążyło i kłuło, aż w końcu zaczęłam kroić je na kawałki, licząc, że to pomoże mi jednak je zrozumieć. I wiesz, nie rozumiem. Ale próbuję. Na razie wymyśliłam tyle:
    Żeby życie nie zmieniło się w wegetację, żeby nie stało się koszmarem, człowiek potrzebuje przekonania, że dokądś zmierza. Szczęśliwemu życiu potrzebny jest sens, cel, kierunek. I przekonanie, że nawet najbardziej nieprawdopodobne sny mogą się spełnić. Tylko skąd to przekonanie wziąć? Jak zdobyć takie pragnienie? Skąd czerpać pewność, że właśnie ono się spełni? Jak nie dać się poranić bezsilnemu oczekiwaniu?
     Bałam się, że rozerwą mnie te pytania na strzępy, więc zamknęłam oczy, zakręciłam się kilka razy wokół własnej osi i sięgnęłam po najdziwniejszy pomysł, jaki się pojawił. Brzmiał tak:
     Nie czekaj. Sięgnij wstecz.

      Jak to?
     Ano tak: sięgnij do pragnień, które wypragnąłeś wcześniej. Do marzeń, które już się spełniły. Zapragnij dwóch zdrowych nóg, które zaniosą cię na spacer i kolejnych, które chętnie ci potowarzyszą: dwie, cztery, osiem. Zażycz sobie turkotu kół dziecięcego rowerka albo hulajnogi, krzyków i chichotów, gdy huśtawka popychana przez ciebie wzlatuje w niebo. Zechciej usłyszeć muzykę i hałas. I odróżnić jedno od drugiego.
     Chciej tego, co właśnie jest. Rozejrzyj się dookoła i zapragnij całym sobą, żeby był kwiecień-plecień z dziwnymi zrywami chłodu i nagłymi wybuchami słonecznego blasku, z szaloną zielenią trawy i pierwszą burzą. Zapragnij, niech po całym mieście kwitną żółte miotły forsycji i białe obłoki jabłoni, niech fiołki wychylają pachnące łebki ze szmaragdowego dywanu, niech ptaki drą się rankiem z drzew.  
   
     Widzisz? To wszystko jest teraz drzewem. Z niego zerwiesz, zjesz i nasycisz się.