niedziela, 24 lutego 2013

Non vitae, sed scholae

   – Niby mam jeszcze piętnaście dni, ale mówię ci, nie zamierzam nawet do tego zajrzeć. W ogóle to ja już nie wiem, po co mi ta olimpiada. Wiesz, co można dostać? Indeks na jakieś studia humanistyczne. To co, pójdę na polonistykę czy na historię? Bez sensu. A na prawo nie można wygrać. To ja mam to gdzieś, nie zamierzam na to czasu marnować. I jeszcze on mi najpierw mówi, że nie muszę tego umieć, a potem chce mnie z tego odpytywać. Szóstki mi i tak wariat nie postawi. W ogóle nie wiadomo, czy chociaż piątkę będę miała. To chyba bym była głupia, gdybym się tego uczyła. Zresztą tego wszystkiego i tak nie ma w podręczniku.
   – Jak masz odpowiadać o stanie wojennym, to przecież ja ci mogę opowiedzieć, jak było.
   – Nie chcę! Ty to widziałaś na własne oczy, to jeszcze cię to interesuje. A jak ja tego w ogóle nie pamiętam, to po co mam się tego uczyć? Przyda mi się to do czegoś? Mam to gdzieś, naprawdę. I jeszcze się mnie czepił ten idiota!

   Po trzech przystankach obie – matka i córka – wysiadają z autobusu, a ja jadę dalej, przekonana coraz bardziej, że nie rozumiem świata. Seneka rozumiał go lepiej.

niedziela, 17 lutego 2013

Konfitura z czasu

   Zegar odkrawa po plasterku wieczności i, choć bardzo się staram, nie udało mi się nigdy zachomikować nawet okruszka na dzień następny. Już od dłuższego czasu walczę z... no, właśnie z czasem. Z jego brakiem. I moją bezradnością wobec tego stanu rzeczy.
   Zaczęło się niewinnie, jak wszystkie inne wieloletnie batalie. Jakieś zadanie odłożone na później, jakiś termin przesunięty, jakiś egzamin odroczony do kolejnej sesji. Bo przecież nauczę się więcej, napiszę lepiej, wywiążę się zupełnie, jeśli tylko dostanę dodatkowe parę dni. Albo nawet jeden. Ostatecznie można nic nie przesuwać, zarwać noc, odwalić małą fuszerkę. Tylko tę noc kiedyś trzeba będzie odespać. A sfuszerowane zadanie poddać korekcie, która zajmie więcej czasu niż zrobienie wszystkiego od początku. I kiedy znaleźć na to brakujące godziny? Trzeba przesunąć coś, co miało być później. Potem coś jeszcze. I następne, bo znowu organizm nie nadąża za chęciami mózgu żądającego aktywności w idiotycznych porach. Najlepiej byłoby w ogóle wyciąć wszystkie niepotrzebne zajęcia. Tylko – które to są? Które można wykreślić?
   Czytanie książek dla przyjemności? Odpadło. Piwo ze znajomymi? Skreślone. Wypady na ciuchy? Nie ma i zapomniałam, że kiedykolwiek były. Ale ciągle niedoczas. Więc – co jeszcze? Pranie? Sprzątanie? Gotowanie? Rozpędzone tryby zatrzymują się ze zgrzytem.
   – Świegot, idiotko, opamiętaj się! – apeluje jakaś rozsądna część mnie, która wcześniej niż pozostałe zorientowała się, że koniec gotowania oznacza koniec jedzenia. A koniec jedzenia to już byłby koniec wszystkich końców. Zresztą gotowanie, oprócz tego, że dosłownie utrzymuje mnie przy życiu, jest świetnym sposobem na wyłażenie z fikcji i kontakt z rzeczywistością. Czyli to, czego Świegotom jednak wciąż brakuje.
   Zwalniam i łapię oddech. A jeśli nawet z czymś nie zdążę? A jeśli czegoś nie zrobię tak dokładnie, jak chciałam? A jeśli czegoś nie zrobię w ogóle? Nie zdążę. Nie zrobię. I co z tego? Powiem: "Przepraszam, nie zdążyłam".
   Zegar odkrawa dla mnie po plasterku wieczności. Pozwalam tym sekundom spaść i przepaść.
   Od dzisiaj mam czas na wszystko. Nawet na malowanie paznokci.