Z mojego okna widać stado żurawi. Nie tych prawdziwych, od klangoru i latania w kluczu. "Moje" należą do gatunku żurawi wieżowych, zwanych też dźwigami. Nie są zbyt skore do latania. Właściwie w ogóle się nie przemieszczają. Przesuwają tylko niekiedy swoje długie szyje-wysięgniki i pochylają je nad konstrukcją z betonu czy jakichś innych elementów, z których ludzkie mrówki wznoszą swe gniazda. Ta budowla nie będzie mrowiskiem. Podobno ma to być raczej miejsce służące do nabywania przedmiotów bądź usług (tu przyjemne porównanie do mrówek zawodzi, bo stworzenia te – uważane powszechnie za niezwykle rozsądne, choć może nieco nudne w swej pracowitości – jeszcze nie wymyśliły żadnego odpowiednika galerii handlowych. A przynajmniej nic takiego nie budują).
Nawet dosyć lubię te żurawie, zwłaszcza kiedy powoli zapada zmrok, a one zapalają na głowach jasne lampy. Zabawnie to wygląda: cztery plamy światła lewitujące w coraz głębszej ciemności.
Ta ciemność wydobywa jeszcze jeden obiekt, od którego trudno oderwać wzrok. Sznur świateł, o których wiem, że to latarnie uliczne oświetlające smrodliwą i hałaśliwą arterię za rzeką. Smrodu z okna nie czuję, hałasu nie słyszę, więc światełkami mogę się zachwycać do woli i z czystym sumieniem. Zachwycam się tak dwudziesty miesiąc i właśnie sobie uświadomiłam, że nie napisałam o tym ani słowa. O tym, jak bardzo lubię siedzieć w łóżku i opowiadać tym drobinom blasku cały swój dzień. Bo to trochę tak, jakbym opowiadała miastu. I o tym, jak czasem, kiedy wieje wiatr, niewidzialne gałęzie drzew (ciemność na tle ciemności) uginają się pod jego uderzeniami i przesłaniają dalekie latarnie. I że wygląda to tak, jakby cały ten sznur się kołysał. I że to jedna z rzeczy, które pozwalają nazywać to miejsce domem.
Czasem dobrze się tak zagapić, zapatrzeć, zamyślić, zakochać, zapomnieć o wszystkim innym. Świat i tak będzie toczył się własnym tempem. I tak doturla mnie w końcu do miejsca, w którym będę musiała się obudzić.
Moje okno nie jest moje. Pożyczyłam je tylko. Muszę je oddać w tym tygodniu.
Ale przecież i tak wiem, że zachowam je na zawsze.
Nawet dosyć lubię te żurawie, zwłaszcza kiedy powoli zapada zmrok, a one zapalają na głowach jasne lampy. Zabawnie to wygląda: cztery plamy światła lewitujące w coraz głębszej ciemności.
Ta ciemność wydobywa jeszcze jeden obiekt, od którego trudno oderwać wzrok. Sznur świateł, o których wiem, że to latarnie uliczne oświetlające smrodliwą i hałaśliwą arterię za rzeką. Smrodu z okna nie czuję, hałasu nie słyszę, więc światełkami mogę się zachwycać do woli i z czystym sumieniem. Zachwycam się tak dwudziesty miesiąc i właśnie sobie uświadomiłam, że nie napisałam o tym ani słowa. O tym, jak bardzo lubię siedzieć w łóżku i opowiadać tym drobinom blasku cały swój dzień. Bo to trochę tak, jakbym opowiadała miastu. I o tym, jak czasem, kiedy wieje wiatr, niewidzialne gałęzie drzew (ciemność na tle ciemności) uginają się pod jego uderzeniami i przesłaniają dalekie latarnie. I że wygląda to tak, jakby cały ten sznur się kołysał. I że to jedna z rzeczy, które pozwalają nazywać to miejsce domem.
Czasem dobrze się tak zagapić, zapatrzeć, zamyślić, zakochać, zapomnieć o wszystkim innym. Świat i tak będzie toczył się własnym tempem. I tak doturla mnie w końcu do miejsca, w którym będę musiała się obudzić.
Moje okno nie jest moje. Pożyczyłam je tylko. Muszę je oddać w tym tygodniu.
Ale przecież i tak wiem, że zachowam je na zawsze.
Trudno było przytargać to łóżko pod to okno ale widzę że poniekąd kolejny post powstaje dzięki mnie. W tym tygodniu powtórka.
OdpowiedzUsuńDokładnie tak. =) Nie tylko ten jeden post. Ty i reszta stada jesteście dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji. =*
UsuńTen widok było mi dane oglądać 18 miesięcy mniej od Ciebie, a i tak od razu wzruszył mnie widok tych niewzruszonych i obojętnych postaci na tle płonącego zachodem nieba. Była to wtedy jedyna rzecz której byłam pewna:)
OdpowiedzUsuń