Lublin, maj 2016
Za oknem rozpościera się wielka czerń. To dlatego, że moje okno wychodzi na ślepą ścianę sąsiedniej kamienicy. Ludzi widać stąd rzadko. Parę dni temu zaglądał do mnie księżyc w oszałamiającej pełni. Dziś tylko złotooki stukają brzuchami w szybę. Nie wpuszczam ich, bo zimno. Bo myślę. Bo piszę. Bo cokolwiek. Bo siedzę we wnętrzu wielkiej ryby i powoli, litera po literze, przypominam sobie słowa psalmów.
Gałązka głogu przyniesiona z niedzielnego spaceru przypomina mi o tym, że na zewnątrz jest cały zachwycający świat, że majowe powietrze jest słodkie od zapachu ostatnich bzów, konwalii i kasztanowców. Że każdy kwiat jest nieskończenie piękny. Że potem umiera. A ponieważ wiesz, że zwiędnie, chcesz go zachować. Chłoniesz jego piękno, zaciągasz się zapachem, zanurzasz twarz w kwitnących gałęziach. Jak to jest? Jakby świadomość śmierci popychała cię w stronę miłości życia...
Ryba kaszle i krztusi się. Czy to już? Dopływamy?
Gorączkowo próbuję sobie przypomnieć coś z czasów na zewnątrz. Jak to było? Jak to jest? Jak będzie? Czy jeszcze umiem pływać? Jak podczas wstrząsu ocalić coś tak kruchego, jak powołanie?
Moja złota rybo, klatko z kości i ścięgien - już dość. Za długo mnie nosisz.
Uchylam okno i słyszę szum wiatru.