poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Co powiedział Jonasz do ryby

   Lublin, maj 2016


    Za oknem rozpościera się wielka czerń. To dlatego, że moje okno wychodzi na ślepą ścianę sąsiedniej kamienicy. Ludzi widać stąd rzadko. Parę dni temu zaglądał do mnie księżyc w oszałamiającej pełni. Dziś tylko złotooki stukają brzuchami w szybę. Nie wpuszczam ich, bo zimno. Bo myślę. Bo piszę. Bo cokolwiek. Bo siedzę we wnętrzu wielkiej ryby i powoli, litera po literze, przypominam sobie słowa psalmów.
    Gałązka głogu przyniesiona z niedzielnego spaceru przypomina mi o tym, że na zewnątrz jest cały zachwycający świat, że majowe powietrze jest słodkie od zapachu ostatnich bzów, konwalii i kasztanowców. Że każdy kwiat jest nieskończenie piękny. Że potem umiera. A ponieważ wiesz, że zwiędnie, chcesz go zachować. Chłoniesz jego piękno, zaciągasz się zapachem, zanurzasz twarz w kwitnących gałęziach. Jak to jest? Jakby świadomość śmierci popychała cię w stronę miłości życia...

     Ryba kaszle i krztusi się. Czy to już? Dopływamy?
    Gorączkowo próbuję sobie przypomnieć coś z czasów na zewnątrz. Jak to było? Jak to jest? Jak będzie? Czy jeszcze umiem pływać? Jak podczas wstrząsu ocalić coś tak kruchego, jak powołanie?
    Moja złota rybo, klatko z kości i ścięgien - już dość. Za długo mnie nosisz.

    Uchylam okno i słyszę szum wiatru.





środa, 22 lipca 2015

Mary Poppins-Swiegoth w Rzymie

   Wsiadłam w 881, żeby dostać się na Via del Fontanile Arenato i przypomniałam sobie, że na mojej mapie, na której Miasto jest znacznie młodsze, tej uliczki po prostu nie ma, więc trzeba spytać kogoś o drogę. Ale najpierw skasować bilet. Tylko jak? Urządzenie wiszące na słupku nie chciało współpracować. Zanim zdążyłam zrozumieć, dlaczego (biletomaty tak mają, że nie kasują. Dziwne), jakaś ręka dotknęła mojego łokcia i wskazała inną maszynę, a potem (najwyraźniej widać było po mnie zupełne zidiocenie) wyjęła mi z palców bilet i za chwilę oddała – skasowany. Podniosłam wzrok, żeby podziękować i napotkałam ciepły, lekko kpiący uśmiech. Po tym uśmiechu i ledwie widocznym blasku wokół całej postaci poznałam jedno z wcieleń mojego Anioła Stróża.
   Zaskoczył mnie, nie powiem. Na co dzień występuje jako pokaźne chłopisko, a kiedy w nocy czuwa przy moim łóżku, jego skrzydła wypełniają pokój i opadają złotą kaskadą piór na podwórko. Widzieć go w osobie niewysokiej krępej Włoszki było sporą niespodzianką. Choć, znając jego upodobanie do podróży komunikacją zbiorową, powinnam była się go spodziewać właśnie w tym miejscu. Bo przecież tu był mi najbardziej potrzebny.
   Ośmielona uprzejmością kobiety, zagadnęłam ją o swoją uliczkę i dowiedziałam się, że owszem, istnieje, a nawet leży w pobliżu trasy 881. Przy próbie ustalenia, gdzie dokładnie muszę wysiąść, zaczęłam się jakoś strasznie plątać w czasownikach nieregularnych i w końcu moje męczarnie zostały ucięte jednym dobrze wymierzonym pytaniem:
   – Oasi San Giuseppe?
   Przytaknęłam, a istota potwierdziła swój anielski rodowód, komunikując:
   – Ja też tam wysiadam. Zaprowadzę cię.
   Ponieważ na głupich pytaniach moje zasoby leksykalne chwilowo się wyczerpały, zaczęłam kątem oka, z przyzwyczajenia, rozglądać się po autobusie. Parę kroków ode mnie siedziała młoda mama z czterolatkiem na kolanach. Próbowała rozmawiać z mężczyzną (późniejsze wypadki pozwoliły zidentyfkować go jako młodego tatę) zajmującym miejsce naprzeciwko, co potomek skutecznie utrudniał irytującym szczebiotem. Było późno i chyba wszyscy mieli wszystkiego dosyć. Matka, najwyraźniej mocno zmęczona, a obdarzona innym niż włoski temperamentem, cierpliwie upominała chłopca, w końcu jednak nerwy zaczęły jej puszczać. Zamiast ósmy raz przywołać syna do porządku, ścisnęła go mocniej ramionami. I wtedy zaczął się ryk.
   Histeria została przeprowadzona popisowo, młodociany nie pominął ani zaczerwienienia twarzy, ani prężenia tułowia, ani rzęsistych łez, ani – element najważniejszy – głośnych wrzasków. Na pierwszy rzut oka było widać, że scenę przećwiczył nie raz. Gdybyśmy mieli jakiś wspólny język, pewnie musiałabym mu pogratulować jako samozwańczy specjalista do spraw pozorowanych dziecięcych ataków rozpaczy. Zaskoczyła mnie jednak reakcja rodziców. Tata – to nie było jeszcze szczególnie dziwne – natychmiast przejął potomka i zaczął pocieszać. Mama zaś, jakby nagle opadła z sił, skuliła się na swoim fotelu i popatrywała na obu z poczuciem winy wymalowanym na twarzy. A przecież – co było zupełnie oczywiste – smarkacz symulował jak cholera. I jeśli już ktoś mógł czuć się winny, to raczej tata, który jeszcze tej szopki nie ukrócił. Co gorsza, najwyraźniej podpisywał się pod rozżaleniem syna, bo zaczął gniewnym półgłosem robić kobiecie wymówki. Dziecko uspokajał po włosku, do żony mówił po angielsku, efekt był trochę komiczny, ale bardziej – mimo wszystko – przykry. Strofowana matka przez chwilę słuchała, potem jednak podjęła nieśmiałą próbę obrony swojego stanowiska. Mąż krytykował ją coraz głośniej, dzieciak łkał, autobus podskakiwał na wybojach, co chwilę ktoś dzwonił przed przystankami. Robiło się coraz weselej.
   Wykonałam pół obrotu, żeby zareagować i wtrącić się w angielsko-włoską sielankę rodzinną, która trochę już zaczynała irytować współpasażerów. Miałam ochotę nawtykać facetowi i pogratulować dziewczynie, która próbuje nie tylko mieć dziecko, ale też jakoś je wychować – na swoich zasadach. Chciałam coś – cokolwiek! – zrobić. Przynajmniej powiedzieć jej, żeby się nie brała sobie do serca tych wrzasków, bo to fejk czystej wody.
   – Scendiamo – powiedział stanowczy głos przy moim uchu, a ręka korpulentnego Anioła pociągnęła mnie w stronę drzwi. Dałam się poprowadzić jak dziecko. Dopiero gdy znalazłyśmy się na Via della Pisana, patrząc na odjeżdżający pojazd, zdobyłam się na zaskoczony protest, którego Włoszka najwyraźniej postanowiła nie rozumieć.
   – Skąd przyjechałaś? – spytała z pogodnym uśmiechem, powoli i wyraźnie, wskazując na mnie palcem dla lepszego efektu. Skapitulowałam. Ruszyłam pod górę jakimś zaułkiem, myśląc z rezygnacją, że pewnie i tak nic by nie dało moje wtrącanie i że muszą to sobie ci ludzie poukładać miedzy sobą. Sami. Bez wścibskich nianiek z importu. 
   Wymieniając grzecznościowe uwagi, dotarłyśmy pod drzwi Oasi san Giuseppe, gdzie kobieta uśmiechnęła się, pomachała mi ręką i odeszła, a ja zostałam jeszcze chwilę przed budynkiem, żeby obsztorcować Anioła Stróża, który tymczasem przybrał swą zwykłą postać, pierzastą i migotliwą.
   – Nie trzeba było mnie tak zaraz wyciągać, przecież nie zrobiłabym żadnej awantury – burknęłam. Pokręcił głową, aż skrzydła mu zafalowały.
   – Nie wszystkie dzieci są pod twoją opieką. I nie przez cały czas. I nie wszystkie matki cię potrzebują. Zresztą, psujesz rynek; to moja branża.
   – To co ja niby mam robić?
   – Oszalałaś?! – przywołał mnie do porządku – Idź spać! Jutro cały dzień zwiedzania przed tobą. Jesteś w Rzymie!

    No i miał rację. Jak zawsze.



środa, 29 kwietnia 2015

Drzewo życia

Krzyśkowi – z całą miłością, której na co dzień nie widać. 
A przecież jest.


    Piszę ten skrawek trochę dlatego, że Ci to obiecałam, ale bardziej ze względu na jeden twój zwyczaj, który przejęłam i troszkę adaptuję do innych okoliczności. "Kiedy wchodzę do nowego sklepu, muszę się zatrzymać i rozejrzeć, żeby rozgryźć, jaki w nim mają algorytm" mówiłeś kiedyś. Im dłużej patrzę na życie, tym bardziej jestem przekonana, że całe jest ogromnym, wielobranżowym i wielopiętrowym sklepem, w którym zastosowano różne poręczne skróty i wygodne ścieżki. Pech w tym, że przy wejściu w ogóle ich nie oznaczono, a jakoś trzeba ogarnąć zakupy i nie zgubić się po drodze. Więc szukam wskazówek. Bywa, że są zapisane na kolorowych planszach. Zdarza się, że pomoże ekspedientka albo ochroniarz. Czasem inny klient podpowie drogę. Ale najczęściej robię tak, jak ty: zatrzymuję się i rozglądam, aż znajdę algorytm. Ten jest dla Ciebie.

    To było kilka miesięcy temu. Październik, może listopad. Wertowałam Biblię, żeby znaleźć werset cytowany przez Malewską i nagle pochwyciło mnie jedno zdanie:
"Przewlekłe czekanie jest raną dla duszy,
ziszczone pragnienie jest drzewem życia".
  Pierwsza część mnie nie zaskoczyła, ale przy drugiej zatrzymałam się na dłużej, zanim wróciłam do rozszyfrowywania modlitw Kasjodora. W tym zdaniu było coś, co domagało się uwagi. Wracało do mnie przez całe tygodnie i długie miesiące, zadając pytania.
    Dlaczego "drzewo życia"? Dlaczego tym drzewem ma być spełnione pragnienie? Zdanie drążyło i kłuło, aż w końcu zaczęłam kroić je na kawałki, licząc, że to pomoże mi jednak je zrozumieć. I wiesz, nie rozumiem. Ale próbuję. Na razie wymyśliłam tyle:
    Żeby życie nie zmieniło się w wegetację, żeby nie stało się koszmarem, człowiek potrzebuje przekonania, że dokądś zmierza. Szczęśliwemu życiu potrzebny jest sens, cel, kierunek. I przekonanie, że nawet najbardziej nieprawdopodobne sny mogą się spełnić. Tylko skąd to przekonanie wziąć? Jak zdobyć takie pragnienie? Skąd czerpać pewność, że właśnie ono się spełni? Jak nie dać się poranić bezsilnemu oczekiwaniu?
     Bałam się, że rozerwą mnie te pytania na strzępy, więc zamknęłam oczy, zakręciłam się kilka razy wokół własnej osi i sięgnęłam po najdziwniejszy pomysł, jaki się pojawił. Brzmiał tak:
     Nie czekaj. Sięgnij wstecz.

      Jak to?
     Ano tak: sięgnij do pragnień, które wypragnąłeś wcześniej. Do marzeń, które już się spełniły. Zapragnij dwóch zdrowych nóg, które zaniosą cię na spacer i kolejnych, które chętnie ci potowarzyszą: dwie, cztery, osiem. Zażycz sobie turkotu kół dziecięcego rowerka albo hulajnogi, krzyków i chichotów, gdy huśtawka popychana przez ciebie wzlatuje w niebo. Zechciej usłyszeć muzykę i hałas. I odróżnić jedno od drugiego.
     Chciej tego, co właśnie jest. Rozejrzyj się dookoła i zapragnij całym sobą, żeby był kwiecień-plecień z dziwnymi zrywami chłodu i nagłymi wybuchami słonecznego blasku, z szaloną zielenią trawy i pierwszą burzą. Zapragnij, niech po całym mieście kwitną żółte miotły forsycji i białe obłoki jabłoni, niech fiołki wychylają pachnące łebki ze szmaragdowego dywanu, niech ptaki drą się rankiem z drzew.  
   
     Widzisz? To wszystko jest teraz drzewem. Z niego zerwiesz, zjesz i nasycisz się.

   


niedziela, 14 grudnia 2014

Co powiedzieć Jemu?

   – Ty jesteś Pan, jak Ci się podoba, tak czynisz. Widzisz i wiesz wszystko. Nawet moje nerki znasz jak własną kieszeń. Uciekłem, żeby raz jeden nie robić tego, co Ty chcesz. Tylko to, co ja. I  za to ukarałeś mnie miłością do miasta, które tak samo nie chciało być posłuszne. Do pogańskiego miasta, o Jahwe!

    Była najpiękniejsza na świecie, kiedy ją zobaczyłem nad przepaścią. Przepełniona cierpieniem, którego nie mogła zrozumieć, którego nie zagłuszało już żadne pijaństwo, żadne upodlenie, żadne okrucieństwo. Zawieszona pomiędzy rozpaczą i nadzieją. W tej jednej chwili poczułem, jak musisz ją kochać. Szedłem ulicami i krzyczałem z tej miłości, przejęty zgrozą. Mówiłem jej to wszystko, za czym tęskniło jej serce, ale nie powiedziałem, że wiem to od Ciebie. Gdyby poznała mnie lepiej, musiałaby się domyślić, więc zacząłem kłamać, żeby tylko poszła za mną. Mówiłem, że umrze za czterdzieści dni.  Oszukałem ją, a jednak pod moim kłamstwem zobaczyła prawdę i znalazła drogę do Ciebie.
   Potem, kiedy minął kryzys, siedziałem dalej przy szpitalnym łóżku, patrząc, jak ona wraca do zdrowia i wiedząc, że nie ma w tym nic mojego, że znowu sam wszystkiego dokonałeś.

    Umiesz czytać w moim sercu lepiej niż ja sam. Wiesz, że nie rozumiem tej miłości, która była we mnie jak iskra, płomień, jasne światło. Ani tego, że zgasła, kiedy zobaczyłem, że to miasto już mnie nie potrzebuje. Ani swojej bezsilności, kiedy nie umiałem wrócić do domu, tylko tkwiłem pod bramą jak żebrak, jak pies, żeby jeszcze przez chwilę móc na nią patrzeć. Ani tego, że o mnie zapomniała, a Ty jej nie ukarałeś, bo do Ciebie wróciła. Ani Twojej niezrozumiałej litości nad tym, co powinno spłonąć. Ani Twojego robaczka Jakuba, przez którego znoszę ciężar dnia i spiekotę.


     A ja?
  Czy i ja jestem tylko robakiem w Twoich oczach? Czy i ja jestem jak ślepa burza miotająca okrętem? A może jestem jedną z Twoich ryb, których wnętrzności tak śmierdzą, że nawet demony uciekają z krzykiem?
    Kim jestem dla Ciebie?
    Odpowiedz!
   




piątek, 5 grudnia 2014

Co powiedzieć Niniwie?

   Stój, głupia! Zatrzymaj się! Nie rób tego! 
   

   Miastko.
   Miasteczko.
   Patrz, tam była przepaść 
   Co chciałaś zrobić? Co robisz ze swoim życiem? Jak wpadłaś na ten niepojęty pomysł, że jest dla ciebie plan inny niż miłość? Dlaczego uparłaś się, że będziesz mnożyć sukcesy, zarabiać wielkie kwoty, zdobywać niezwykłe doświadczenia? Dlaczego żebrzesz o te śmieci, skoro twojemu życiu brakuje tylko miłości? To pustka, Miastko. Twoje dni wypełnione gonitwą za niczym są puste, tak jak twoje oczy: bez nadziei i już nawet bez łez. Widzisz, gdzie cię to doprowadziło. To czeluść bez dna. Stamtąd już byś nie wróciła.

   Wiesz przecież, że może być inaczej. Twoje serce to wie, dlatego tak krzyczało. Posłuchaj go przez chwilę. I mnie posłuchaj. Może być inaczej. Jest na świecie miłość i ona jest dla ciebie. Tylko zapragnij.
   Mówisz, że to droga przez pustynię. Wiem, ten strach może zabić. Ale spróbuj. Zrób jeden krok; zobaczysz, że pod twoimi stopami rozkwitną najpiękniejsze kwiaty. 
   

   Już nie płacz, Miastko. 
   Chodźmy stąd.





niedziela, 30 listopada 2014

Straszne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, kiedy wsiądzie nie do tego autobusu

    Z powołaniem jest jak z dzieckiem, które naprawdę potrzebuje twojej opieki. Jeśli nie zareagujesz na pierwszy krzyk, zacznie wrzeszczeć i zanosić się łkaniem. Nie da ci spokoju.
  Możesz uciekać. Zatkać uszy, wybiec z domu, zwiać gdziekolwiek, byle dalej. Wsiąść w Joppen na okręt do zmyślonego Tarszisz, którego nikt nigdy nie widział.
     Możesz. Tylko prawie na pewno wylądujesz w morzu. Od razu połknie cię jakieś potworne zębate Korpo i w jego wnętrznościach spędzisz trzy dni, długie jak miesiące i lata. Może już wtedy nie będziesz miał siły walczyć, tylko będziesz bezsilnie płakał z tęsknoty za życiem, o którym wiesz, że istnieje, ale którego nie potrafisz sobie zapewnić.
      Płacz. Wykorzystaj ten czas. On właśnie po to jest, żebyś mógł zapłakać.
   Prędzej czy później stwór dopłynie do celu. I nawet jeśli nie rozpoznasz brzegu, na którym cię wypluje, idę o zakład, że twoje serce pozna i brzeg, i Głos, który ścigał cię przez burzę, fale i ciemności.

    Bo, widzisz, nieważne, jak daleko uciekniesz. W końcu zobaczysz, że nie możesz być nikim innym – tylko sobą. Tylko tak możesz być szczęśliwy. Tylko tak znajdziesz miasto, o które chodziło od początku.

sobota, 11 października 2014

Jagódka

   Czekałam, aż zapali się zielone. Zerkając sobie z nudów to tu, to tam, wypatrzyłam rodzinę zmierzającą na to samo przejście. Jako pierwsza dotarła w okolice krawężnika mama: ogromna tleniona blondynka ubrana w nieco tylko mniejsze leginsy, klapki i koszulkę z flagą Wielkiej Brytanii. Drugi dodryfował tata: potężny i potężnie łysy. Za nimi jechała rozpędzona latorośl: różowa dziewczyneczka na takiejż hulajnodze. Różowe były też spinki, których mnóstwo powpinano w loki stworzonka. Jednym słowem  rodzina współczesna, zaznajomiona z najnowszymi trendami mody.
   – Jagódko, zatrzymaj się – powiedziała kobieta z pewnym odcieniem stanowczości. – Teraz stoimy i czekamy – tu już dydaktyzm ujawnił się z pełną mocą – bo jest światełko...? No, jakie jest światełko?
   – Celwone – oznajmiła posłusznie mała.
   – Dokładnie. Mamy czerwone światełko i czekamy, a samochodziki mają zielone i jadą.
   Stopień przyswojenia przez dziecko przepisów ruchu drogowego najwyraźniej zadowolił matkę, bo uspokojona, zaczęła się rozglądać po skrzyżowaniu i natychmiast dostrzegła sytuację, na którą jeszcze nie zdążyłam zwrócić uwagi: srebrna toyota wykonała jakiś niepewny manewr i utknęła na dwóch pasach, blokując jednocześnie Szopena i część Okopowej.
   Kobieta stojąca obok mnie cmoknęła z politowaniem i zwróciła się do męża, mówiąc ponad głową różowej istotki:
   – K***a, patrz, jak sobie stanęła, idiotka jedna! Kto takim p***om daje prawo jazdy?!
   Mężczyzna popatrzył, ale komentarza już nie wygłosił, bo światła zmieniły się wreszcie.
   – O, zielone! Jagódko, daj mamusi rączkę! Teraz światełko pozwala nam iść.

     Przeszli i poszli, a mnie nagle zrobiło się przykro. Żal dziewczynki. Ale bardziej jeszcze – jej mamy. To musi być straszne: tak wszystko od wszystkich wiedzieć lepiej.