Wsiadłam w 881, żeby dostać się na Via del Fontanile Arenato i przypomniałam sobie, że na mojej mapie, na której Miasto jest znacznie młodsze, tej uliczki po prostu nie ma, więc trzeba spytać kogoś o drogę. Ale najpierw skasować bilet. Tylko jak? Urządzenie wiszące na słupku nie chciało współpracować. Zanim zdążyłam zrozumieć, dlaczego (biletomaty tak mają, że nie kasują. Dziwne), jakaś ręka dotknęła mojego łokcia i wskazała inną maszynę, a potem (najwyraźniej widać było po mnie zupełne zidiocenie) wyjęła mi z palców bilet i za chwilę oddała – skasowany. Podniosłam wzrok, żeby podziękować i napotkałam ciepły, lekko kpiący uśmiech. Po tym uśmiechu i ledwie widocznym blasku wokół całej postaci poznałam jedno z wcieleń mojego Anioła Stróża.
Zaskoczył mnie, nie powiem. Na co dzień występuje jako pokaźne chłopisko, a kiedy w nocy czuwa przy moim łóżku, jego skrzydła wypełniają pokój i opadają złotą kaskadą piór na podwórko. Widzieć go w osobie niewysokiej krępej Włoszki było sporą niespodzianką. Choć, znając jego upodobanie do podróży komunikacją zbiorową, powinnam była się go spodziewać właśnie w tym miejscu. Bo przecież tu był mi najbardziej potrzebny.
Ośmielona uprzejmością kobiety, zagadnęłam ją o swoją uliczkę i dowiedziałam się, że owszem, istnieje, a nawet leży w pobliżu trasy 881. Przy próbie ustalenia, gdzie dokładnie muszę wysiąść, zaczęłam się jakoś strasznie plątać w czasownikach nieregularnych i w końcu moje męczarnie zostały ucięte jednym dobrze wymierzonym pytaniem:
– Oasi San Giuseppe?
Przytaknęłam, a istota potwierdziła swój anielski rodowód, komunikując:
– Ja też tam wysiadam. Zaprowadzę cię.
Ponieważ na głupich pytaniach moje zasoby leksykalne chwilowo się wyczerpały, zaczęłam kątem oka, z przyzwyczajenia, rozglądać się po autobusie. Parę kroków ode mnie siedziała młoda mama z czterolatkiem na kolanach. Próbowała rozmawiać z mężczyzną (późniejsze wypadki pozwoliły zidentyfkować go jako młodego tatę) zajmującym miejsce naprzeciwko, co potomek skutecznie utrudniał irytującym szczebiotem. Było późno i chyba wszyscy mieli wszystkiego dosyć. Matka, najwyraźniej mocno zmęczona, a obdarzona innym niż włoski temperamentem, cierpliwie upominała chłopca, w końcu jednak nerwy zaczęły jej puszczać. Zamiast ósmy raz przywołać syna do porządku, ścisnęła go mocniej ramionami. I wtedy zaczął się ryk.
Histeria została przeprowadzona popisowo, młodociany nie pominął ani zaczerwienienia twarzy, ani prężenia tułowia, ani rzęsistych łez, ani – element najważniejszy – głośnych wrzasków. Na pierwszy rzut oka było widać, że scenę przećwiczył nie raz. Gdybyśmy mieli jakiś wspólny język, pewnie musiałabym mu pogratulować jako samozwańczy specjalista do spraw pozorowanych dziecięcych ataków rozpaczy. Zaskoczyła mnie jednak reakcja rodziców. Tata – to nie było jeszcze szczególnie dziwne – natychmiast przejął potomka i zaczął pocieszać. Mama zaś, jakby nagle opadła z sił, skuliła się na swoim fotelu i popatrywała na obu z poczuciem winy wymalowanym na twarzy. A przecież – co było zupełnie oczywiste – smarkacz symulował jak cholera. I jeśli już ktoś mógł czuć się winny, to raczej tata, który jeszcze tej szopki nie ukrócił. Co gorsza, najwyraźniej podpisywał się pod rozżaleniem syna, bo zaczął gniewnym półgłosem robić kobiecie wymówki. Dziecko uspokajał po włosku, do żony mówił po angielsku, efekt był trochę komiczny, ale bardziej – mimo wszystko – przykry. Strofowana matka przez chwilę słuchała, potem jednak podjęła nieśmiałą próbę obrony swojego stanowiska. Mąż krytykował ją coraz głośniej, dzieciak łkał, autobus podskakiwał na wybojach, co chwilę ktoś dzwonił przed przystankami. Robiło się coraz weselej.
Wykonałam pół obrotu, żeby zareagować i wtrącić się w angielsko-włoską sielankę rodzinną, która trochę już zaczynała irytować współpasażerów. Miałam ochotę nawtykać facetowi i pogratulować dziewczynie, która próbuje nie tylko mieć dziecko, ale też jakoś je wychować – na swoich zasadach. Chciałam coś – cokolwiek! – zrobić. Przynajmniej powiedzieć jej, żeby się nie brała sobie do serca tych wrzasków, bo to fejk czystej wody.
– Scendiamo – powiedział stanowczy głos przy moim uchu, a ręka korpulentnego Anioła pociągnęła mnie w stronę drzwi. Dałam się poprowadzić jak dziecko. Dopiero gdy znalazłyśmy się na Via della Pisana, patrząc na odjeżdżający pojazd, zdobyłam się na zaskoczony protest, którego Włoszka najwyraźniej postanowiła nie rozumieć.
– Skąd przyjechałaś? – spytała z pogodnym uśmiechem, powoli i wyraźnie, wskazując na mnie palcem dla lepszego efektu. Skapitulowałam. Ruszyłam pod górę jakimś zaułkiem, myśląc z rezygnacją, że pewnie i tak nic by nie dało moje wtrącanie i że muszą to sobie ci ludzie poukładać miedzy sobą. Sami. Bez wścibskich nianiek z importu.
Wymieniając grzecznościowe uwagi, dotarłyśmy pod drzwi Oasi san Giuseppe, gdzie kobieta uśmiechnęła się, pomachała mi ręką i odeszła, a ja zostałam jeszcze chwilę przed budynkiem, żeby obsztorcować Anioła Stróża, który tymczasem przybrał swą zwykłą postać, pierzastą i migotliwą.
– Nie trzeba było mnie tak zaraz wyciągać, przecież nie zrobiłabym żadnej awantury – burknęłam. Pokręcił głową, aż skrzydła mu zafalowały.
– Nie wszystkie dzieci są pod twoją opieką. I nie przez cały czas. I nie wszystkie matki cię potrzebują. Zresztą, psujesz rynek; to moja branża.
– To co ja niby mam robić?
– Oszalałaś?! – przywołał mnie do porządku – Idź spać! Jutro cały dzień zwiedzania przed tobą. Jesteś w Rzymie!
No i miał rację. Jak zawsze.