Włączyłam laptopa. Zamrugał, uśmiechnął się złośliwie i zgasł. Próbowałam go uruchomić, co zaowocowało tylko powtórzonym kilkakrotnie komunikatem, że dysk twardy nie istnieje. Szczerze mówiąc, nawet się trochę ucieszyłam, bo zawsze to jakiś pretekst do zrobienia sobie przerwy w pracy. Na wagę złota są takie przerwy, czyż nie? Pogwizdując wesoło, pogratulowałam sobie tylko bałaganiarstwa, dzięki któremu nie zdołałam przenieść zawartości przenośnego dysku na komputer, zanim stał się złomputerem.
Parę tygodni później wspomniany powyżej przenośny dysk (podłe, kłamliwe bydlę, udające dotychczas najlepszego przyjaciela) podał się do dymisji, twierdząc, że został zawirusowany. Co gorsza, odmówił stanowczo udostępnienia zapisanych na nim folderów. A ja zdrętwiałam, kiedy zdałam sobie sprawę, co mu powierzyłam w ciągu półtorarocznej znajomości. Wszystko. I nie zrobiłam kopii zapasowej.
W pierwszej chwili zaczęłam gorączkowo sporządzać listę danych, które pożarł, w nadziei, że może coś uda się odtworzyć. Część muzyki jest na płytach (kupowanie albumów nie jest wcale takim złym pomysłem), większość filmów i tak już obejrzałam, pracę magisterską wysyłałam gdzieś kiedyś mailem, notatki do doktoratu trafił szlag (trudno; kolejne autogratulacje: dobrze, że nie poczyniłam wielkich postępów, nie żal straconego trudu), jakieś szkice tekstów przepadły (nic to, napisze się inne, lepsze albo przynajmniej mniej złe), korekty (szkoda, trochę już tego było), zdjęcia...
Zdjęcia!
Gonitwa myśli
powoli
jakby
ustała.
A potem
nagle
spadł mi na głowę cały ciężar myśli, że już tego nie odzyskam. Zginęło mi pięć lat zapisane na zdjęciach. Świat, którego przecież już nie ma, który już raz się skończył, zmienił, dorósł, zestarzał się i umarł. Zdziwienie, że można stracić jeszcze bardziej coś, co dawno zostało stracone. Żal, że nie zdołam do tego wrócić. I drugi żal, do siebie samej. Bo pstrykałam te zdjęcia jak głupia, a potem nigdy nie miałam czasu usiąść i pooglądać.
Z podświadomości ostrożnie wychyla łeb sugestia, że może życie wcale nie po to jest, żeby je dokumentować, tylko po to, żeby je przeżywać. Patrzymy na siebie, sugestia i ja. I obie czekamy, aż ta druga poruszy się pierwsza.
ostatecznie zawsze możesz zanieść dysk do pań i panów, którzy się zajmują odzyskiwaniem danych.
OdpowiedzUsuńBartku, cenna uwaga. Niewykluczone, że tak właśnie zrobię. Inna sprawa, że zgon dysku to pretekst do paru myśli, których inaczej bym nie wymyśliła i – rzecz jasna – do popełnienia wpisu. ;)
OdpowiedzUsuńMożna też próbować samodzielnie, bez noszenia, oprogramowaniem dostępnym w sieci. Skoro mnie się udało, to czemu nie ma się udać tobie? A względem tracenia straconego to owszem, jak najbardziej się da. Ja na przykład najpierw zapomniałam, jaki kształt miały kostki lodu w Budapeszcie a potem co to był za budapesztański fakt, co ja go zapomniałam. Jak widać - rzecz nie jest aż tak nieodwracalna.
OdpowiedzUsuńAg, podejmowano już takie próby. Jak upoluję mojego ulubionego informatyka, to go spróbuję uprosić, żeby coś z tym może zrobił. Ale póki co biadolę sobie z uśmiechem na ustach. :)
OdpowiedzUsuńJaki kształt miały kostki lodu w Budapeszcie? Ogromnie mnie to ciekawi, bo na pewno wyjątkowy, niepowtarzalny i zupełnie niekostkowy (wszystko w Budapeszcie jest wyjątkowe, niepowtarzalne i niekostkowe, zwłaszcza jak jest słuchawką od telefonu).
Ago, po pierwsze - ładne zakończenie.
OdpowiedzUsuńPo drugie: komunikat o nieistnieniu dysku twardego to zwykle tzw. kit ontologiczny - miałam to wielokroć i dane nigdy nie przepadły. Zdjęcia najprawdopodobniej żyją, tylko może będzie trzeba trochę pogrzebać przy komputerze.
Wilczku, po pierwsze – dziękuję. =)
OdpowiedzUsuńPo drugie, zdjęcia, niestety, nie były na komputerze, tylko na dyskulcu przenośnym, który się zbiesił uległszy wirusowi.