czwartek, 19 września 2013

Ja to mam fajnie

   Dzieciom Doroty i Filipa
– widzialnym i niewidzialnemu


   Uświadomiłam to sobie, wisząc głową w dół na drabinkach na placu zabaw. Obok mnie w identycznej pozycji dyndał ośmioletni Podopieczny.
   – Ciocia, telefon ci wypadł z kieszeni – zauważył.
   Wyciągnęłam rękę, żeby chwycić zgubę.
    – Trzeba go było podnieść zębami – zachichotał.
   – Nie mam takich długich zębów – skwitowałam ze spokojem. Bezczelny. Chyba to właśnie lubię w nim najbardziej.
   Kołysaliśmy się przez dłuższą chwilę, gadając sobie o tym, co człowiekowi może wypaść z kieszeni, kiedy tak zwisa (ciociom wypadają telefony i cukierki. Podopiecznym – scyzoryki). Później musieliśmy odwisnąć, bo obudziła się jego młodsza siostra, którą zostawiliśmy w wózku.
   – Lela chce na huśtawkę – zakomunikował mi po krótkiej konwersacji z młodszym pokoleniem. Musiałam uwierzyć mu na słowo. Po pierwsze dlatego, że Lela naprawdę chciała na huśtawkę. A po drugie dlatego, że gdybym wątpiła w poprawność jego tłumaczenia, musiałabym sama uzgodnić z Lelą, czego sobie życzy. Co jest dość trudne, bo ostatnio postanowiła kontaktować się z otoczeniem wyłącznie za pomocą samogłosek (tak jest zabawniej, a Lela lubi dobrą zabawę). Wygląda to mniej więcej tak:

    – A-o! – Lela podnosi triumfalnie ośliniony herbatnik. A-o? Ciastko. Proste. Ale to tylko początek.
   – E-o! – oznajmia po chwili radośnie, stojąc na swoim ulubionym krześle. Gapię się na nią bezradnie, główkując, o co może chodzić.
   – E-o! – powtarza, a ja wciąż nie rozumiem.
   – E-o! – w wypowiedzi zaczyna pobrzmiewać irytacja i zniecierpliwienie. Na szczęście w kuchni pojawia się odsiecz: któryś z braci albo siostra.
   – E-o! – woła do rodzeństwa Lela.
   – Ciociu, ona chce mleko.
   Aha, przecież to takie oczywiste...

   Poszłyśmy więc na huśtawkę. Mała bujała się miarowo w tył i w przód, wydając zachwycone samogłoski, a ja myślałam, że naprawdę mam fajnie.
   Nigdy nie planowałam, że będę utrzymywać się z pełnienia roli cioci dla niespokrewnionych dzieci. Nawet nie przewidziałam takiego obrotu zdarzeń. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, że ostatnie parę miesięcy spędziłam na zabawach z pchłami takimi jak Lela, Podopieczny i ich rodzeństwo. Ale skoro już tak wyszło, postanowiłam to polubić.
   Nie jest źle. Wreszcie mogę z czystym sumieniem huśtać się na huśtawkach, bawić plasteliną i klockami, bazgrać, śpiewać durne piosenki o jagódkach idących na jagody i zajmować setką różnych rzeczy, które są najfajniejsze na świecie, ale dziwnym trafem zarezerwowane dla dzieci.
   Jest dobrze. Nawet wtedy, kiedy jakiś smerf postanowi jednak wypluć zupę dyniową na mój sweter. Nawet wtedy, kiedy małe termity przetrząsają moje kieszenie w poszukiwaniu kasztanów i innych drobnych skarbów. Nawet wtedy, kiedy...
  – Mama! – zapiszczała Lela, zapominając na chwilę o tym, że spółgłosek przecież nie zna.

   Wracałam do domu niemiłosiernie śpiąca od nadmiaru ruchu na świeżym powietrzu. Sięgając do kieszeni po klucze, wyczułam pod palcami jakiś nietypowy – choć dziwnie znajomy – kształt. Otworzyłam dłoń i musiałam uśmiechnąć się najszerzej jak umiem – do nadchodzącej nocy, do gwiazd i do obgryzionego herbatnika, który podrzuciły mi ukradkiem małe rączki.
    A-o!

niedziela, 21 lipca 2013

Pokolenie spóźnionych niewytłumaczalnie

Spotykam dobrych, mądrych ludzi
 Jasne uśmiechy fruną z drzew          
Coma, W ogrodzie


   Poszłam na koncert Comy.

   Tego typu wyznanie z pewnością zasługuje na osobny akapit. I bonusowy wers odstępu z każdej strony. W ogóle najlepiej odczekać z takim coming outem z tydzień. Ewentualnie osiem. Bo mniej więcej tyle zajmuje bicie się z myślami. "Pisać? Nie, nie pisać! A, do licha, pewnie, że pisać! Ale tak po prostu się przyznać? A może lepiej będzie opowiedzieć to jako doświadczenie jakiejś zmyślonej postaci z tego tłumu, co to radośnie hasa mi pod czaszką?" Tak, to był ciekawy plan. Ale dopadła mnie w końcu bezlitosna świadomość, że nie jestem w stanie zmyślić kogoś, kto byłby tak pogięty, żeby chodzić na koncerty Comy i jeszcze zbierać tam jakieś refleksje o życiu.
   Nie ma więc innego wyjścia: trzeba się przyznać, że się tam poszło we własnej osobie. Trzeba, bo historyjka, którą przy tej okazji zdobyłam, to maleńka perełka absurdu.
   A było tak: 

   Myślałam, że wszyscy miłośnicy występów Comy wyginęli zanim zdałam maturę. Sądziłam też, że mój brat jest ostatnią żywą skamieliną tej przedziwnej mody. Zresztą to właśnie on namówił mnie na tę wyprawę. Poszłam, przekonana, że będzie kameralnie i uda nam się pogadać w spokoju, ale na miejscu imprezy ujrzałam tłumy. Chmary istot ludzkich, które nie tylko słuchały, nie tylko podrywiwały rytmicznie i trzęsły głowami, lecz także wywrzaskiwały wraz z "Rogucem" słowa utworów. Zastanowiło mnie także, że większość zgromadzonych na widowni stanowili nie gimnazjaliści (którą to grupę wiekową podejrzewałam o upodobanie do głębokich tekstów i wstrząsających linii melodycznych łódzkiego zespołu), lecz dziadkowie i babcie koło trzydziestki, czyli mniej więcej w moim wieku. I to oni byli najaktywniejsi. Oni rozkręcili kocioł pod sceną, oni klaskali, oni wreszcie wyli i ryczeli wokaliście do wtóru.
   Jeden z nich zwrócił moją uwagę. Był to niewysoki i raczej krępy facecik z jakąś ujmującą troską w spojrzeniu (spoglądał na plastikowy kubek z resztą piwa, co być może uzasadniało zatroskanie). Nie to jednak było najciekawsze, lecz fakt, że na koncert Comy przyszedł w koszulce Kultu. I to tej z okładką "Taty Kazika". Uśmiechnęłam się do wspomnień, jakie ta okładka zawsze przywołuje i stwierdziłam, że jako osoba pamiętająca czasy świetności Kultu – a więc wiekowa – zasługuję na wcześniejszy odpoczynek. I pojechałam do domu, żeby go sobie zapewnić.
   O staruszku w koszulce zapomniałam tak dokumentnie, że nic mi w mózgu nie piknęło, kiedy parę dni później wsiadł do mojego autobusu. Do głowy by mi nie przyszło, żeby skojarzyć, że zafrasowane oblicze gościa z teczką i w białej koszuli należy do kogoś, kto spędza niedzielne wieczory, wyśpiewując "100 tysięcy jednakowych miast". Na szczęście gość pomógł mojej pamięci: zerknął nerwowo na zegarek, wyjął telefon i wygłosił doń taki oto komunikat:
   – No, cześć, szefie. No, trochę się spóźnię. Tak z kwadrans jakoś. Może z pół godzinki. Co się stało? No, właśnie nic – strapienie na jego twarzy pogłębiło się zauważalnie. – Co się będę tłumaczył, szef przecież wie, jak jest...
  Słuchałam, a szczęka opadała mi coraz niżej. Pamięć zawstydziła się chyba, bo zaczęła nagle funkcjonować na zwiększonych obrotach, podsuwając mi usłużnie adekwatny fragment z "Wojny":
               Pierwszy spóźnię się do pracy
               Pierwszy, k***a, raz
               Nie zamierzam się tłumaczyć...
   Autobus mknął wesolutko wokół Ronda Berbeckiego, buntownik z telefonem kiwał się uczepiony uchwytu, teczka kiwała się uczepiona dłoni buntownika, a ja starałam się opanować wewnętrzny chichot. Ukułam nawet naprędce ponurą refleksję, że oto jesteśmy – ja i starszy o dychę staruszek z troską – pokoleniem, któremu pozostała już tylko ta jedna forma buntu: spóźnić się bez usprawiedliwienia. Zrobiło mi się nawet odrobinę smutno, ale nie na długo. Śmiech we mnie narastał i wybuchłby z pewnością, gdyby nie to, że akurat dotarliśmy na mój przystanek.
   Jeszcze teraz, kiedy to piszę, czuję, że gdzieś we mnie ten chichot pulsuje, pieni się i szuka dla siebie ujścia. Ale tłumię go. Jeśli się uda, może zdołam usłyszeć, jak herbata wznosi krzyk. U sąsiada, rzecz jasna.

poniedziałek, 20 maja 2013

Dziwne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, kiedy tak siedzi na przystanku

   I za parę lat będziesz, dziewczyno, taką trzydziestoletnią matką, trzymającą się kurczowo makijażu i ubrań, w których wyglądałaś dobrze dekadę wcześniej. Zatuczony sześciolatek będzie siedział koło ciebie w autobusie i będzie cię irytował przemądrzałymi pytaniami. Kopaniem w twoje nogi. Bezmyślnym gapieniem się w okno. A najbardziej tym, że jest podobny do twojego męża, na którego nie możesz patrzeć ze spokojem, nie mówiąc już o miłości. I nie przyznasz się do tego nawet swojemu psychoanalitykowi, bo jemu też nie ufasz. Będziesz malowała rzęsy zbyt grubą warstwą tuszu i będziesz klęła w myślach, że nie stać cię na lepszy, choć to przecież nie będzie wina tuszu, tylko tego, że teraz już ciągle trzęsą ci się ręce.
   Będziesz miała wszystko, czego kiedyś pragnęłaś tak bardzo, że mogłaś za to zabić. Pieniądze i faceta, i pracę, i dziecko. I wymarzony święty spokój, od kiedy rodzina przestała truć ci głowę. Tylko czasu nie będziesz miała, żeby się tym wszystkim cieszyć. Bo gdybyś miała czas, okazałoby się – to wiesz już na pewno, żaden psychoanalityk nie musi ci tego mówić – że wcale się nie cieszysz. Przecież to wiesz, bo już teraz budzi cię rozpacz, a usypia pustka, której nic nie może wypełnić.
   Będziesz wiedziała, że nie wydarzy się już nic, na co warto czekać, ale będziesz czekała, bo przecież nie chcesz popełnić samobójstwa. Jeszcze nie.
   
   Albo będzie zupełnie inaczej. W środku dnia oślepi cię nagle światło tak jasne, że wysadzi cię z siodła. I pójdziesz tam, gdzie nie chcesz, gdzie nigdy nie chciałaś. Ale będziesz szczęśliwa.

środa, 17 kwietnia 2013

Nie dla mięczaków

   Trafiają się takie dni, jak dzisiejszy. Dni-sieroty. Wiosna przyszła, a teraz nagle cofa się o kilka kroków. Śnieg stopniał i można wreszcie sprawdzić, dokąd biegną krawężniki, ale wtedy okazuje się, że nigdzie nie biegną, tylko kręcą się wciąż jak głupie wokół tego samego skrawka błotnistej ziemi porośniętej burą zeszłoroczną trawą. Nawet niebo się nie uśmiecha. Nawet pociągi turkocą sennie, jakby miały śmiertelnie dosyć swoich podróży tam i z powrotem. Nawet słowa nie smakują tak, jak zwykły smakować.
   W takie dni można robić wszystko, ale z jakiegoś powodu nie udaje się zrobić nic. Można pójść albo zostać i nie ma to żadnego znaczenia. Można jeść albo pościć i to o niczym nie świadczy. Można mówić albo milczeć i to nic nie zmieni.
   Durne te dni. Smętne i puste. Nieładne. Niczyje.
   Ale, wiesz, te dni kocham najbardziej. Bo one mnie potrzebują. Wszystkie inne radzą sobie świetnie. I dni zachwytu, i dni walki, i dni pracy, i dni cierpienia. I nawet dni odpoczynku. Tamte wszystkie mają jakiś cel, sens, ciężar. Inaczej niż te tutaj, kalekie i ułomne, które już nawet nie proszą, żeby zwrócić na nie uwagę. A przecież to właśnie one potrzebują moich głupich żartów i napadów czarnego humoru, i pogwizdywania, i zapachu lakieru do paznokci, i coraz dziwniejszych eksperymentów kulinarnych. Zresztą może być i tak, że ja potrzebuję ich bardziej. Bo kiedy podnoszę taki dzień z ziemi, czuję się jak Superman. Coś udało się ocalić, odwrócić bieg historii, zmienić losy świata. Nieważne, że dokonałam tego, kandyzując buraki. Ważne, że się udało. Sprawdziłam się. Wygrałam. Umiem.
   To nie są dni dla mięczaków.

niedziela, 24 lutego 2013

Non vitae, sed scholae

   – Niby mam jeszcze piętnaście dni, ale mówię ci, nie zamierzam nawet do tego zajrzeć. W ogóle to ja już nie wiem, po co mi ta olimpiada. Wiesz, co można dostać? Indeks na jakieś studia humanistyczne. To co, pójdę na polonistykę czy na historię? Bez sensu. A na prawo nie można wygrać. To ja mam to gdzieś, nie zamierzam na to czasu marnować. I jeszcze on mi najpierw mówi, że nie muszę tego umieć, a potem chce mnie z tego odpytywać. Szóstki mi i tak wariat nie postawi. W ogóle nie wiadomo, czy chociaż piątkę będę miała. To chyba bym była głupia, gdybym się tego uczyła. Zresztą tego wszystkiego i tak nie ma w podręczniku.
   – Jak masz odpowiadać o stanie wojennym, to przecież ja ci mogę opowiedzieć, jak było.
   – Nie chcę! Ty to widziałaś na własne oczy, to jeszcze cię to interesuje. A jak ja tego w ogóle nie pamiętam, to po co mam się tego uczyć? Przyda mi się to do czegoś? Mam to gdzieś, naprawdę. I jeszcze się mnie czepił ten idiota!

   Po trzech przystankach obie – matka i córka – wysiadają z autobusu, a ja jadę dalej, przekonana coraz bardziej, że nie rozumiem świata. Seneka rozumiał go lepiej.

niedziela, 17 lutego 2013

Konfitura z czasu

   Zegar odkrawa po plasterku wieczności i, choć bardzo się staram, nie udało mi się nigdy zachomikować nawet okruszka na dzień następny. Już od dłuższego czasu walczę z... no, właśnie z czasem. Z jego brakiem. I moją bezradnością wobec tego stanu rzeczy.
   Zaczęło się niewinnie, jak wszystkie inne wieloletnie batalie. Jakieś zadanie odłożone na później, jakiś termin przesunięty, jakiś egzamin odroczony do kolejnej sesji. Bo przecież nauczę się więcej, napiszę lepiej, wywiążę się zupełnie, jeśli tylko dostanę dodatkowe parę dni. Albo nawet jeden. Ostatecznie można nic nie przesuwać, zarwać noc, odwalić małą fuszerkę. Tylko tę noc kiedyś trzeba będzie odespać. A sfuszerowane zadanie poddać korekcie, która zajmie więcej czasu niż zrobienie wszystkiego od początku. I kiedy znaleźć na to brakujące godziny? Trzeba przesunąć coś, co miało być później. Potem coś jeszcze. I następne, bo znowu organizm nie nadąża za chęciami mózgu żądającego aktywności w idiotycznych porach. Najlepiej byłoby w ogóle wyciąć wszystkie niepotrzebne zajęcia. Tylko – które to są? Które można wykreślić?
   Czytanie książek dla przyjemności? Odpadło. Piwo ze znajomymi? Skreślone. Wypady na ciuchy? Nie ma i zapomniałam, że kiedykolwiek były. Ale ciągle niedoczas. Więc – co jeszcze? Pranie? Sprzątanie? Gotowanie? Rozpędzone tryby zatrzymują się ze zgrzytem.
   – Świegot, idiotko, opamiętaj się! – apeluje jakaś rozsądna część mnie, która wcześniej niż pozostałe zorientowała się, że koniec gotowania oznacza koniec jedzenia. A koniec jedzenia to już byłby koniec wszystkich końców. Zresztą gotowanie, oprócz tego, że dosłownie utrzymuje mnie przy życiu, jest świetnym sposobem na wyłażenie z fikcji i kontakt z rzeczywistością. Czyli to, czego Świegotom jednak wciąż brakuje.
   Zwalniam i łapię oddech. A jeśli nawet z czymś nie zdążę? A jeśli czegoś nie zrobię tak dokładnie, jak chciałam? A jeśli czegoś nie zrobię w ogóle? Nie zdążę. Nie zrobię. I co z tego? Powiem: "Przepraszam, nie zdążyłam".
   Zegar odkrawa dla mnie po plasterku wieczności. Pozwalam tym sekundom spaść i przepaść.
   Od dzisiaj mam czas na wszystko. Nawet na malowanie paznokci.

piątek, 18 stycznia 2013

Furtka

   Minął przełom dwóch lat, które wyglądają, jakby się od siebie nie tylko odłamały, ale i odcięły przy pomocy jakiegoś bardzo ostrego narzędzia. Bardziej już się nie mogą różnić i chyba za to je lubię.
   W mediach powoli cichną podsumowania – bo przecież trzeba było wybrać człowieka roku, żenadę roku i premiera roku (czy jakoś tak) – i przepowiednie na rok następny czyli ten, co to się był zaczął dwa tygodnie temu. W rozmowach ludzi wokół też pobrzmiewają jeszcze echa tego przełamania. Moje ucho wychwytuje znajome frazy: "w zeszłym roku o tej porze", "rok temu", "zobaczymy za rok", "w przyszłym roku to dopiero będzie sylwester".
   Co do mnie, na ogół wolę żyć w teraźniejszości niż zaprzątać sobie głowę bilansowaniem albo opracowywaniem prognoz. Ale bywa i tak, że trafi się jakieś zajęcie, które angażuje tylko ręce, a myślom pozwala hasać po różnych pastwiskach. Takie na przykład przemeblowywanie, które samo w sobie jest jak porządkowanie myśli pod czaszką i dodatkowo temu porządkowaniu sprzyja. Bo jeśli przypomni mi się coś wyjątkowo podłego, mogę od razu wyładować nadmiar energii, żonglując biurkiem albo trzaskając wściekle szufladami.
   Mumford i Synowie przygrywają skoczne skoczności, meble fruwają po pokoju, a ja zerkam ostrożnie wstecz. Bo – myślę sobie – co może mi grozić? Na co dzień jestem tak obrzydliwie szczęśliwa, że aż mi czasem wstyd. Mam problemy, oczywiście, że tak. Kto ich dziś nie ma? Ale problemy są po to, żeby nie było nudno. A szczęście działa jak impregnat. I już nawet te nieprzyjemne części historii nie zabijają, bo przecież nie doprowadziły do żadnej katastrofy. Biorę to wszystko pod uwagę i patrzę. Na możliwości, które się przez te naście miesięcy pootwierały. Na twarze ludzi, którzy mieli w tym jakiś udział. Na furtki, które ktoś (ja? Niektóre chyba faktycznie ja) zatrzasnął. Na ścieżki, po których zabroniłam sobie błądzić, bo z daleka widać było, że na drzewach larwy, nie owoce.
   Zazwyczaj udaje się skończyć oba przemeblowania (to pod czaszką i to rzeczywiste) jednocześnie, ale nie dziś. Może dlatego, że to nowy pokój i jeszcze nie zdążyłam go zabałaganić i zapchać gratami. A może dlatego, że coś zostało nierozwiązane. Jakieś pytanie? Pretensja czy wyrzut? Jakaś niedomknięta furtka? Rozglądam się wokół – jest. Kołysze się na zawiasach i irytująco poskrzypuje, ale wystarczy wyciągnąć rękę i popchnąć ją delikatnie, żeby zamknęła się na zawsze.
   Już.