Miało nie być mowy o miłości. Taki był plan: trzymać się tematów neutralnych, lekkich i przyjemnych. Plagiaty, fałszerstwa, oszustwa, morderstwa. Żadnych bzdur, motyli w przewodzie pokarmowym, wzdychania, tęsknienia.
Ajajaj, no trudno. Proszę o przebaczenie. Kajam się w prochu i popiele. Raz jeden muszę, po prostu muszę... A zresztą, co mi tam.
Tak, wiedziałam wcześniej o jego istnieniu. Przyznaję się bez bicia, poszłam tam tylko po to, żeby go zobaczyć. Więc sama jestem sobie winna, prawda? Gdybym tam nie poszła, gdybym go nie zobaczyła na własne oczy, gdybym go nie dotknęła, mogłabym sobie wmawiać, że go nie ma. Mogłabym spędzić całe życie w ogóle o nim nie myśląc. Uczyć się i pracować w spokoju. A teraz cały spokój szlag trafił.
Od razu wiedziałam, że to będzie ważna znajomość. Podeszłam bliżej, żeby mu się przyjrzeć. Błąd. Już pierwsze jego słowa zawróciły mi w głowie. Poczułam się tak, jakbyśmy znali się od zawsze, choć przecież opowiadał mi zupełnie nową historię. Oczarował mnie błyskotliwymi uwagami i ujął poczuciem humoru. Chwilami jest może zbyt dosłowny, ale przecież mogłam się tego po nim spodziewać. Zresztą, szczerze mówiąc, gwiżdżę na jego drobne wady. Podoba mi się. I zamierzam spędzić z nim tyle czasu, ile tylko będę potrzebowała, żeby poznać go ze wszystkich stron.
Patrzę na powyższe akapity ze zgrozą. Dramat. Tragedia nawet. Co to za styl beznadziejny, godny gimnazjalistki na odwyku? Co to za brednie kalają publicznie dobre imię rodziny Świegotów? Czyżby i mnie miał się włączyć ten cały upiornie słodki sztafaż sentymentalnych chwytów? Czy i mnie dotknęło to cholerne wiosenne szaleństwo? To jakieś żarty są chyba... Nie ma rady, trzeba z tym skończyć. Im szybciej, tym lepiej. Mieć to już za sobą. Wychorować z siebie całą tę słodycz, to oszołomienie idiotyczne, durnotę nieszczęsną. Przetrawić to, rozczarować się gorzko, odcierpieć i odetchnąć z ulgą.
M. zerka mi przez ramię i pyta, czy koniecznie muszę się rozczarowywać. Ha! Pewnie, że wolałabym tego uniknąć. Ale jakoś trudno mi uwierzyć, że coś z tego będzie. Prawie go nie znam, ale przecież wiem, co to za typ. Wiem, że nie uda się nam poważny związek. Wiem, że będę musiała z nim skończyć. I nawet to wiem, że później będzie mi go brakować. No i co z tego? Z całą tą wiedzą wrócę po niego jutro. I nie będę żałować, choć wiem, że nie ma szans, żeby został jedyną książką w moim życiu.
Państwo się jeszcze nie znacie, prawda? Pozwólcie, że przedstawię: "Niuch" Pratchetta.
wtorek, 29 maja 2012
piątek, 25 maja 2012
Pochwała plagiatu, cz. I
Rozmawiałam ostatnio z dwoma
kreatywnymi młodzieńcami. Jeden gra na instrumencie strunowym szarpanym i od
czasu do czasu próbuje coś komponować. Drugi co chwilę zaczyna pisać kolejną
powieść sensacyjną albo fantastyczną (a najczęściej oba warianty jednocześnie).
Grający młodzieniec narzekał, że
ilekroć wymyśli jakiś fajny kawałek, okazuje się, że ktoś go już nagrał.
Zazwyczaj jakiś niszowy wykonawca (Sting) czy bardziej jeszcze niszowy zespół
(U2).
Młodzieniec piszący przysłuchiwał
się ze współczuciem. W końcu pokiwał głową i oznajmił, że też ma taki problem.
Ostatnio na przykład wymyślił świetne imię dla jednego z bohaterów. Niestety,
to samo imię wymyślili Grecy parę tysięcy lat temu.
Słucham ich rozmowy z mieszanymi
uczuciami. Znam to rozdrażnienie, rodzaj rozczarowania samą sobą. Już-już
wydaje mi się, że znalazłam własny sposób opisu świata i nagle orientuję się,
że jest tylko składową stylów moich ulubionych pisarzy. Już skonstruowałam
szkic fabuły, wstępnie zarysowałam portrety bohaterów, już zaczynam naprawdę
lubić to, co piszę, kiedy zdaję sobie sprawę, że fabuła jest przetworzoną
bajką, której słuchałam w dzieciństwie, że moi piękni, wypracowani i
wyprasowani bohaterowie od lat biegają po "Jeżycjadzie" i nic sobie
nie robią z moich wysiłków twórczych, że dialogi, sposób opisu, narracja, że to
wszystko już było.
Co z tym zrobić? Przepuścić
wszystkie notatki przez kominek? Czy dopracowywać i puszczać w obieg, licząc na
to, że nikt się nie połapie, jak wiele tam innych tekstów? A może spróbować
spojrzeć na sprawę z odrobiną dystansu i zdrowego rozsądku? Albo…
Nie,
dosyć. Pomyślę o tym jutro.
czwartek, 10 maja 2012
Nie na temat
Wybuchła wiosna i nagle wszyscy chcą rozmawiać tylko o miłości. Jakby coś w nich wstąpiło, albo jakby zabrakło innych zabawnych spraw do obgadania. Gdyby jeszcze chodziło o miłość do starych filmów ("Arsenic and Old Lace" z Carym Grantem, coś pięknego!), świętą miłość kochanej Ojczyzny czy nawet miłość macierzyńską! Ale nie. Nagle 80% moich rozmówców przestaje reagować na poruszane dotychczas zagadnienia, za to staje się miłośnikami (nomen omen) nieszczęsnej kwestii relacji damsko-męskich, które w dodatku wszyscy niemiłosiernie sobie komplikują. Na domiar złego okazuje się, że temat ów przesiąka podstępnie do dyskusji pierwotnie z nim nie związanych. To, że większość plotek o znajomych oscyluje wokół historii ich związków jest zupełnie normalne. Ale kiedy poważne rozważania o wartości literackiej "Quo vadis" zamieniają się niepostrzeżenie w zażartą debatę nt. uczuć Akte do Nerona i Ligii do Winicjusza... cóż, wtedy wiadomo, że coś się dzieje. Na przykład kwiecień. Albo maj.
Mnie osobiście wspomniana tematyka szalenie bawi (skutek uboczny używania zdrowego rozsądku), ale też pomalutku zaczyna męczyć, jak każda zabawa przeciągana ponad miarę (inny skutek uboczny tego samego). Ćwiczę się jednak w cnocie cierpliwości, pamiętając, że za moment sesja egzaminacyjna otrzeźwi część moich ulubionych interlokutorów. Poza tym czasem zdarza się usłyszeć jakąś opinię dojrzałą lub pogląd roztropny. A czasem coś zupełnie nietypowego, jak konkluzje I.
I. próbuje wycofać się ze znajomości, która – jej zdaniem – nabiera niepokojącej głębi. Właściwie podjęła już decyzję, ale twierdzi, że chce to sobie jeszcze opowiedzieć na głos, żeby się przekonać jak to brzmi (baby tak mają). Słucham więc i podrzucam kontrargumenty jak rasowy advocatus diaboli. Nie na wiele się to zdaje, bo I. chyba ma rację, związku z tego nie będzie. Fakt, rozmawia im się dobrze, synapsy aż obojgu trzeszczą od błyskotliwych uwag, nawet spora część poglądów im się zgadza, ale I. jakoś nie umie mu zaufać. Zaimponowała mu raz a dobrze i teraz on jest olśniony, a ona zmęczona tym, że ciągle stanowi dla niego wsparcie. A przecież sama potrzebuje wsparcia. Tylko teraz już nie umie wyjść z roli, którą sobie narzuciła.
– No, czekaj – przerywam, bo w końcu od tego jestem – ale mówiłaś, że go kochasz.
– Bo kocham – wzrusza ramionami – tylko chyba nie aż tak, jak myślałam. Albo zbyt głupio. Wiesz, w nim jest jakaś...
– Jakaś co? – dopytuję, widząc, że się zawiesiła.
– Jakaś ciemność. Nie umiem tego inaczej nazwać. Coś, co mnie przeraża. Problemy, których nie udźwignę.
– Jesteś pewna? Możesz się z nim przecież przyjaźnić...
– Nie mogę – kręci głową. – On chce czego innego niż ja. A nadziei nie będę mu dawać, bo to by było nieuczciwe.
Milczę, bo co więcej można powiedzieć? Jest dorosła. Wie, o co jej chodzi. Zna swoje ograniczenia. I stara się być uczciwa, a to sporo, jak na przedstawicielkę pokolenia, które uczyło się odpowiedzialności reagując na piski Tamagotchi. Już więcej nie pytam, czy jest pewna. Jest. Ale – jakby chciała to potwierdzić – dodaje jeszcze jedno zdanie, które zaskakuje mnie zupełnie:
– Wiesz, nawet gdyby to miała być jedyna miłość w moim życiu, cieszę się, że przydarzy się komuś innemu.
Mnie osobiście wspomniana tematyka szalenie bawi (skutek uboczny używania zdrowego rozsądku), ale też pomalutku zaczyna męczyć, jak każda zabawa przeciągana ponad miarę (inny skutek uboczny tego samego). Ćwiczę się jednak w cnocie cierpliwości, pamiętając, że za moment sesja egzaminacyjna otrzeźwi część moich ulubionych interlokutorów. Poza tym czasem zdarza się usłyszeć jakąś opinię dojrzałą lub pogląd roztropny. A czasem coś zupełnie nietypowego, jak konkluzje I.
I. próbuje wycofać się ze znajomości, która – jej zdaniem – nabiera niepokojącej głębi. Właściwie podjęła już decyzję, ale twierdzi, że chce to sobie jeszcze opowiedzieć na głos, żeby się przekonać jak to brzmi (baby tak mają). Słucham więc i podrzucam kontrargumenty jak rasowy advocatus diaboli. Nie na wiele się to zdaje, bo I. chyba ma rację, związku z tego nie będzie. Fakt, rozmawia im się dobrze, synapsy aż obojgu trzeszczą od błyskotliwych uwag, nawet spora część poglądów im się zgadza, ale I. jakoś nie umie mu zaufać. Zaimponowała mu raz a dobrze i teraz on jest olśniony, a ona zmęczona tym, że ciągle stanowi dla niego wsparcie. A przecież sama potrzebuje wsparcia. Tylko teraz już nie umie wyjść z roli, którą sobie narzuciła.
– No, czekaj – przerywam, bo w końcu od tego jestem – ale mówiłaś, że go kochasz.
– Bo kocham – wzrusza ramionami – tylko chyba nie aż tak, jak myślałam. Albo zbyt głupio. Wiesz, w nim jest jakaś...
– Jakaś co? – dopytuję, widząc, że się zawiesiła.
– Jakaś ciemność. Nie umiem tego inaczej nazwać. Coś, co mnie przeraża. Problemy, których nie udźwignę.
– Jesteś pewna? Możesz się z nim przecież przyjaźnić...
– Nie mogę – kręci głową. – On chce czego innego niż ja. A nadziei nie będę mu dawać, bo to by było nieuczciwe.
Milczę, bo co więcej można powiedzieć? Jest dorosła. Wie, o co jej chodzi. Zna swoje ograniczenia. I stara się być uczciwa, a to sporo, jak na przedstawicielkę pokolenia, które uczyło się odpowiedzialności reagując na piski Tamagotchi. Już więcej nie pytam, czy jest pewna. Jest. Ale – jakby chciała to potwierdzić – dodaje jeszcze jedno zdanie, które zaskakuje mnie zupełnie:
– Wiesz, nawet gdyby to miała być jedyna miłość w moim życiu, cieszę się, że przydarzy się komuś innemu.
środa, 2 maja 2012
Ciężar uśmiechu
Mój trolejbus zatrzymuje się koło Ogrodu Saskiego. Następuje normalna w tym punkcie miasta cyrkulacja pasażerów, w wyniku której obok mnie staje śliczna dziewczyna. Ma ciemną karnację i piękne białe zęby. Ciemnych włosów nie widać: głowę szczelnie okrywa chustka w kwiaty. Koniec kwietnia i mocno już ciepło, musi być jej gorąco w długich dżinsach i płaszczu do kolan. Za to emanuje z niej tyle spokojnej godności, że czuję się przy niej aż nieswojo. Tłumaczę sobie, że nie powinnam, bo ostatnią epoką, która mogłaby uznać moje codzienne ciuchy za nieprzyzwoite było XX-lecie międzywojenne. Nie pomaga, więc opowiadam sobie – dla podniesienia morale – jakieś brednie o różnicach kulturowych.
Dziewczyna tymczasem wydobywa z kieszeni telefon komórkowy i zaczyna odpisywać na SMS-a. Zawodowa ciekawość każe mi zerknąć i zorientować się, w jakim języku pisze. Jakieś arabskie robaczki, nie rozczytam. Ale gapię się, bo lubię, jak ktoś klika w takim tempie. To ładne. Tylko jej paznokcie migają nad dotykowym ekranikiem. Usiłuję sobie przypomnieć, co wiem o znakach diakrytycznych używanych w różnych językach. Trolejbus trzęsie. Dziewczyna pisze. Szybko, bez zastanowienia. A potem przechodzi do menu z emotikonami i zastyga nagle w pół gestu z palcem nad uśmiechniętą buźką. Podnosi wzrok i długo, długo waha się, patrząc przez okno.
Dziewczyna tymczasem wydobywa z kieszeni telefon komórkowy i zaczyna odpisywać na SMS-a. Zawodowa ciekawość każe mi zerknąć i zorientować się, w jakim języku pisze. Jakieś arabskie robaczki, nie rozczytam. Ale gapię się, bo lubię, jak ktoś klika w takim tempie. To ładne. Tylko jej paznokcie migają nad dotykowym ekranikiem. Usiłuję sobie przypomnieć, co wiem o znakach diakrytycznych używanych w różnych językach. Trolejbus trzęsie. Dziewczyna pisze. Szybko, bez zastanowienia. A potem przechodzi do menu z emotikonami i zastyga nagle w pół gestu z palcem nad uśmiechniętą buźką. Podnosi wzrok i długo, długo waha się, patrząc przez okno.
Przyglądam się temu i w duszy aż kiwam głową nad własną głupotą. Różnice kulturowe, akurat! Gdyby cokolwiek nas różniło, nie rozumiałabym zadumy, z jaką waży ten jeden uśmiech. A przecież świetnie rozumiem. Paradoks: decyzja o uśmiechu podejmowana z całkowitą powagą, roztrząsana sumiennie, z pełną świadomością, że ten szczegół może sporo zmienić, że może mieć znaczenie.
Taki drobiazg. Takie nic. Dwukropek i pół nawiasu. Nad czym się zastanawiać? A jednak. Ona wie i ja wiem, że uśmiechy mogą być cięższe od słów. Słowa to sprawa umysłu i duszy. Ciało je tylko artykułuje: wymawia, utrwala na piśmie. Ale uśmiechy... Uśmiechy należą do pogranicza. Wyraża je ciało i odbiera je ciało, ale zdradzają myśli i stany ducha. Jeśli nie powściąga ich umysł, mogą narobić szkód. Potrafią być podstępne i zwodnicze. Lubią mówić więcej, niż człowiek powiedziałby słowami. Czasem kłamią. Czasem bolą. Czasem dużo kosztują. Zdarza im się bez wiedzy i zgody właściciela twarzy rzucić czar na kogoś, kto nie zna jego mimiki. I mają przedziwną zdolność zbliżania do siebie nawet najbardziej niepodobnych istot ludzkich.
Ja to wiem i ona wie, choć nie czytała "Awantury o Basię", gdzie Kornel Makuszyński ustami jednego z bohaterów głosił, że uśmiech "to pół pocałunku". Tylko jak tu się nie uśmiechać, skoro ten sam Makuszyński twierdzi gdzie indziej, że dzień bez uśmiechu jest dniem straconym? A poetka ludowa Maria Gleń dorzuca swoje trzy grosze:
U tego, kto zacny,
Uśmiech zawsze łacny.
Cóż, niech będzie i tak. :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)