niedziela, 14 grudnia 2014

Co powiedzieć Jemu?

   – Ty jesteś Pan, jak Ci się podoba, tak czynisz. Widzisz i wiesz wszystko. Nawet moje nerki znasz jak własną kieszeń. Uciekłem, żeby raz jeden nie robić tego, co Ty chcesz. Tylko to, co ja. I  za to ukarałeś mnie miłością do miasta, które tak samo nie chciało być posłuszne. Do pogańskiego miasta, o Jahwe!

    Była najpiękniejsza na świecie, kiedy ją zobaczyłem nad przepaścią. Przepełniona cierpieniem, którego nie mogła zrozumieć, którego nie zagłuszało już żadne pijaństwo, żadne upodlenie, żadne okrucieństwo. Zawieszona pomiędzy rozpaczą i nadzieją. W tej jednej chwili poczułem, jak musisz ją kochać. Szedłem ulicami i krzyczałem z tej miłości, przejęty zgrozą. Mówiłem jej to wszystko, za czym tęskniło jej serce, ale nie powiedziałem, że wiem to od Ciebie. Gdyby poznała mnie lepiej, musiałaby się domyślić, więc zacząłem kłamać, żeby tylko poszła za mną. Mówiłem, że umrze za czterdzieści dni.  Oszukałem ją, a jednak pod moim kłamstwem zobaczyła prawdę i znalazła drogę do Ciebie.
   Potem, kiedy minął kryzys, siedziałem dalej przy szpitalnym łóżku, patrząc, jak ona wraca do zdrowia i wiedząc, że nie ma w tym nic mojego, że znowu sam wszystkiego dokonałeś.

    Umiesz czytać w moim sercu lepiej niż ja sam. Wiesz, że nie rozumiem tej miłości, która była we mnie jak iskra, płomień, jasne światło. Ani tego, że zgasła, kiedy zobaczyłem, że to miasto już mnie nie potrzebuje. Ani swojej bezsilności, kiedy nie umiałem wrócić do domu, tylko tkwiłem pod bramą jak żebrak, jak pies, żeby jeszcze przez chwilę móc na nią patrzeć. Ani tego, że o mnie zapomniała, a Ty jej nie ukarałeś, bo do Ciebie wróciła. Ani Twojej niezrozumiałej litości nad tym, co powinno spłonąć. Ani Twojego robaczka Jakuba, przez którego znoszę ciężar dnia i spiekotę.


     A ja?
  Czy i ja jestem tylko robakiem w Twoich oczach? Czy i ja jestem jak ślepa burza miotająca okrętem? A może jestem jedną z Twoich ryb, których wnętrzności tak śmierdzą, że nawet demony uciekają z krzykiem?
    Kim jestem dla Ciebie?
    Odpowiedz!
   




piątek, 5 grudnia 2014

Co powiedzieć Niniwie?

   Stój, głupia! Zatrzymaj się! Nie rób tego! 
   

   Miastko.
   Miasteczko.
   Patrz, tam była przepaść 
   Co chciałaś zrobić? Co robisz ze swoim życiem? Jak wpadłaś na ten niepojęty pomysł, że jest dla ciebie plan inny niż miłość? Dlaczego uparłaś się, że będziesz mnożyć sukcesy, zarabiać wielkie kwoty, zdobywać niezwykłe doświadczenia? Dlaczego żebrzesz o te śmieci, skoro twojemu życiu brakuje tylko miłości? To pustka, Miastko. Twoje dni wypełnione gonitwą za niczym są puste, tak jak twoje oczy: bez nadziei i już nawet bez łez. Widzisz, gdzie cię to doprowadziło. To czeluść bez dna. Stamtąd już byś nie wróciła.

   Wiesz przecież, że może być inaczej. Twoje serce to wie, dlatego tak krzyczało. Posłuchaj go przez chwilę. I mnie posłuchaj. Może być inaczej. Jest na świecie miłość i ona jest dla ciebie. Tylko zapragnij.
   Mówisz, że to droga przez pustynię. Wiem, ten strach może zabić. Ale spróbuj. Zrób jeden krok; zobaczysz, że pod twoimi stopami rozkwitną najpiękniejsze kwiaty. 
   

   Już nie płacz, Miastko. 
   Chodźmy stąd.





niedziela, 30 listopada 2014

Straszne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, kiedy wsiądzie nie do tego autobusu

    Z powołaniem jest jak z dzieckiem, które naprawdę potrzebuje twojej opieki. Jeśli nie zareagujesz na pierwszy krzyk, zacznie wrzeszczeć i zanosić się łkaniem. Nie da ci spokoju.
  Możesz uciekać. Zatkać uszy, wybiec z domu, zwiać gdziekolwiek, byle dalej. Wsiąść w Joppen na okręt do zmyślonego Tarszisz, którego nikt nigdy nie widział.
     Możesz. Tylko prawie na pewno wylądujesz w morzu. Od razu połknie cię jakieś potworne zębate Korpo i w jego wnętrznościach spędzisz trzy dni, długie jak miesiące i lata. Może już wtedy nie będziesz miał siły walczyć, tylko będziesz bezsilnie płakał z tęsknoty za życiem, o którym wiesz, że istnieje, ale którego nie potrafisz sobie zapewnić.
      Płacz. Wykorzystaj ten czas. On właśnie po to jest, żebyś mógł zapłakać.
   Prędzej czy później stwór dopłynie do celu. I nawet jeśli nie rozpoznasz brzegu, na którym cię wypluje, idę o zakład, że twoje serce pozna i brzeg, i Głos, który ścigał cię przez burzę, fale i ciemności.

    Bo, widzisz, nieważne, jak daleko uciekniesz. W końcu zobaczysz, że nie możesz być nikim innym – tylko sobą. Tylko tak możesz być szczęśliwy. Tylko tak znajdziesz miasto, o które chodziło od początku.

sobota, 11 października 2014

Jagódka

   Czekałam, aż zapali się zielone. Zerkając sobie z nudów to tu, to tam, wypatrzyłam rodzinę zmierzającą na to samo przejście. Jako pierwsza dotarła w okolice krawężnika mama: ogromna tleniona blondynka ubrana w nieco tylko mniejsze leginsy, klapki i koszulkę z flagą Wielkiej Brytanii. Drugi dodryfował tata: potężny i potężnie łysy. Za nimi jechała rozpędzona latorośl: różowa dziewczyneczka na takiejż hulajnodze. Różowe były też spinki, których mnóstwo powpinano w loki stworzonka. Jednym słowem  rodzina współczesna, zaznajomiona z najnowszymi trendami mody.
   – Jagódko, zatrzymaj się – powiedziała kobieta z pewnym odcieniem stanowczości. – Teraz stoimy i czekamy – tu już dydaktyzm ujawnił się z pełną mocą – bo jest światełko...? No, jakie jest światełko?
   – Celwone – oznajmiła posłusznie mała.
   – Dokładnie. Mamy czerwone światełko i czekamy, a samochodziki mają zielone i jadą.
   Stopień przyswojenia przez dziecko przepisów ruchu drogowego najwyraźniej zadowolił matkę, bo uspokojona, zaczęła się rozglądać po skrzyżowaniu i natychmiast dostrzegła sytuację, na którą jeszcze nie zdążyłam zwrócić uwagi: srebrna toyota wykonała jakiś niepewny manewr i utknęła na dwóch pasach, blokując jednocześnie Szopena i część Okopowej.
   Kobieta stojąca obok mnie cmoknęła z politowaniem i zwróciła się do męża, mówiąc ponad głową różowej istotki:
   – K***a, patrz, jak sobie stanęła, idiotka jedna! Kto takim p***om daje prawo jazdy?!
   Mężczyzna popatrzył, ale komentarza już nie wygłosił, bo światła zmieniły się wreszcie.
   – O, zielone! Jagódko, daj mamusi rączkę! Teraz światełko pozwala nam iść.

     Przeszli i poszli, a mnie nagle zrobiło się przykro. Żal dziewczynki. Ale bardziej jeszcze – jej mamy. To musi być straszne: tak wszystko od wszystkich wiedzieć lepiej.

niedziela, 27 lipca 2014

Nie mogę pisać, bo gapię się przez okno

    Z mojego okna widać stado żurawi. Nie tych prawdziwych, od klangoru i latania w kluczu. "Moje" należą do gatunku żurawi wieżowych, zwanych też dźwigami. Nie są zbyt skore do latania. Właściwie w ogóle się nie przemieszczają. Przesuwają tylko niekiedy swoje długie szyje-wysięgniki i pochylają je nad konstrukcją z betonu czy jakichś innych elementów, z których ludzkie mrówki wznoszą swe gniazda. Ta budowla nie będzie mrowiskiem. Podobno ma to być raczej miejsce służące do nabywania przedmiotów bądź usług (tu przyjemne porównanie do mrówek zawodzi, bo stworzenia te – uważane powszechnie za niezwykle rozsądne, choć może nieco nudne w swej pracowitości – jeszcze nie wymyśliły żadnego odpowiednika galerii handlowych. A przynajmniej nic takiego nie budują).
    Nawet dosyć lubię te żurawie, zwłaszcza kiedy powoli zapada zmrok, a one zapalają na głowach jasne lampy. Zabawnie to wygląda: cztery plamy światła lewitujące w coraz głębszej ciemności.
    Ta ciemność wydobywa jeszcze jeden obiekt, od którego trudno oderwać wzrok. Sznur świateł, o których wiem, że to latarnie uliczne oświetlające smrodliwą i hałaśliwą arterię za rzeką. Smrodu z okna nie czuję, hałasu nie słyszę, więc światełkami mogę się zachwycać do woli i z czystym sumieniem. Zachwycam się tak dwudziesty miesiąc i właśnie sobie uświadomiłam, że nie napisałam o tym ani słowa. O tym, jak bardzo lubię siedzieć w łóżku i opowiadać tym drobinom blasku cały swój dzień. Bo to trochę tak, jakbym opowiadała miastu. I o tym, jak czasem, kiedy wieje wiatr, niewidzialne gałęzie drzew (ciemność na tle ciemności) uginają się pod jego uderzeniami i przesłaniają dalekie latarnie. I że wygląda to tak, jakby cały ten sznur się kołysał. I że to jedna z rzeczy, które pozwalają nazywać to miejsce domem.
     Czasem dobrze się tak zagapić, zapatrzeć, zamyślić, zakochać, zapomnieć o wszystkim innym. Świat i tak będzie toczył się własnym tempem. I tak doturla mnie w końcu do miejsca, w którym będę musiała się obudzić.

    Moje okno nie jest moje. Pożyczyłam je tylko. Muszę je oddać w tym tygodniu.
 
    Ale przecież i tak wiem, że zachowam je na zawsze.

   

niedziela, 13 kwietnia 2014

U nas na Bronksie

   Dotarłam na przystanek zajęty przez trzy w różnym stopniu pijane osoby: stary menel, młody menel i kobieta. Ta ostatnia zresztą może nie była wcale pijana, ale na pewno zniszczona i smutna. Nie normalnie smutna, bo coś się stało, nie zwyczajnie smutna, tylko takim, wiecie, nieuleczalnym smutkiem, który nie opuszcza już w ogóle twarzy. Sprawdziłam rozkład. Do autobusu było jeszcze kilkanaście minut. Taki martwy czas tuż po dziewiątej wieczorem. Myślałam nawet przez chwilę, żeby podejść na piechotę te dwa przystanki, ale ostatecznie wygrał rozsądek. Bronks i Tatary o tej porze roku przestają być najprzyjemniejszym terenem wieczornych spacerów. Stanęłam w pewnej odległości od wiaty i włączyłam jakieś ponure (z okazji przednówku i ogólnej kiepskiej kondycji) rozmyślania. Ludzie gromadzili się na przystanku coraz liczniej, ale pod wiatę jakoś nikt nie zaglądał. Śmierdziało, a poza tym  co zauważyłam kątem oka - między młodym menelem a kobietą zaczęła się jakaś przykra wymiana zdań. I nagle wydarzenia zaczęły biec z dziwnym, gorączkowym pośpiechem, jakby coś koniecznie chciało się stać przed przyjazdem autobusu.
    To po ch*** żeś tu przyszła?  wydarł się nieoczekiwanie młodszy menel i uderzył kobietę.
   Nie krzyczała, nie prosiła o pomoc. Nie zdążyła w ogóle zareagować. Pod wiatę wystartowało dwóch chłopaków. Jeden  bardziej pokojowo nastawiony  próbował coś facetowi powiedzieć. Drugi, nie bawiąc się w uprzejmości, rzucił tylko:
    Zostaw ją!
   Komunikat był dość stanowczy. Podobnie jak cios, który nastąpił zaraz potem.
    Kobiet się nie bije! Jasne?
   Zaskoczony agresor rąbnął plecami w wiatę i podniósł się chwiejnie, najwyraźniej z zamiarem odwetu. Precyzyjnie wymierzony kopniak osadził go na miejscu i wybił mu z głowy głupie pomysły. Mógł też przy okazji wybić mu jakieś zęby, ale w tamtej akurat chwili nikt się tym nie przejął.
   Chłopak tymczasem, zrobiwszy to, co do niego należało, uprzejmie poprosił stojącą niedaleko dziewczynę o chusteczkę. Wytarł krew z dłoni oraz podeszwy buta i zwrócił się do zaatakowanej kobiety, żeby zorientować się, czy nie potrzebuje pomocy.
    Niech pani lepiej idzie do domu  powiedział. – On może znowu zacząć panią bić.
   Widząc jednak, że kobieta nie spieszy się z odejściem, skrótowo poinformował menela, co może go spotkać, gdyby jeszcze raz podniósł na nią rękę. Menel, pokonany i upokorzony (chłopak był sporo od niego niższy) nie próbował nawet się odezwać. Kołysał się tylko w miejscu, tamując dłońmi krew.
   Nadjechał w końcu autobus, do którego wsiadła zaraz większość obecnych na miejscu zdarzenia (dziwnie szybko pustoszeją sceny takich zajść), między innymi mimowolny obrońca bitych kobiet, który wciąż jeszcze rozcierał kostki palców. Chciałam coś do niego powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałam, co właściwie. Że dziękuję? Że czuję się bezpieczniej, kiedy widzę ludzi wstawiających się za kobietami? Że dobrze postąpił?
   Jak na złość, tłukła mi się po głowie jedna tylko myśl: "człowieku, to jest Bronks, tu zawsze tak było i już nie będzie inaczej". Przygryzłam język, żeby przypadkiem nie powiedzieć tego na głos. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka tak właśnie wygląda to miasto i ta dzielnica, i codzienność ludzi, którzy tu mieszkają. Nawet jeśli oni sami już w to uwierzyli. Nawet jeśli wszyscy tak myślą  niech on jeden o tym nie wie. Niech on jeden wierzy, że można inaczej. Że trzeba inaczej.

czwartek, 13 marca 2014

Jedziemy dalej

   Wiecie, że kocham autobusy, ale ten był jakiś wyjątkowy. Trzy metry ode mnie stanęli dziewczyna i chłopak. Kwadrans wcześniej jeszcze udawali, że prawie się nie znają, teraz trudno było ustalić, które ręce są czyje. No i jak tu zaprzeczać, że komunikacja zbiorowa zbliża ludzi?
   Kilka przystanków przed nimi wsiadł chłopak. Koszulka z krótkim rękawem, a zimno było dość mocno i siąpił z nieba paskudny barszcz (czy jakaś inna zupa). Wsiadł, siadł i wydobył z torby zbindowaną kserówkę. Książczydło grube jak nieszczęście. Zerknęłam (taki odruch. Oj, no dobra, wścibska jestem i tyle. Typowy Świegot) na tytuł: "Sześć sposobów, żeby ludzie cię lubili". Zaczytał się chłopina od razu po uszy; wnikliwie czytał, uważnie, zgięty wpół nad tomiszczem, zakreślaczem zakreślając co trafniejsze zdania i pomysły.
   – Wariat! – pomyślało coś we mnie. – Już go lubię!
   I zaraz przyszło mi do głowy, że nie wiem, czy to zadziałało moje wrodzone upodobanie do świrów, czy to moc sprawcza złotych rad z książczydła.
   Nie zdążyłam tego jednak ustalić, bo na przedzie dyliżansu rozgorzała kłótnia o to, kto ma komu ustąpić miejsca i dlaczego.
   – Panie, pan to k***a jesteś! – diagnozował rozżalony specjalista od statusów ontycznych.
   – Sparaliżowany jestem! – protestował zdiagnozowany.
   – No i co z tego? Jak moja żona w ciąży była, to nikt jej miejsca nie ustąpił! Nikt! Teraz dziecko blade, chude, ciągle wymiotuje...
   – A czy to moja wina? – bronił się kaleka. – Ja nie mogę stać. Lekarze mi nie pozwalają.
   – O tej porze – (szesnasta była akurat) – tacy ludzie jak pan w ogóle nie powinni jeździć! – uciął stanowczo diagnosta, a ja zaobserwowałam, że ludzie w pobliżu jakoś przycichli. Może zrobiło im się przykro, że umiemy być tacy podli dla siebie nawzajem. Może nie chcieli się wyrwać z czymś, co by tylko pogorszyło sytuację. A może to przez ten tłok nieszczęsny. Nieprzyjemnie się zrobiło. I pewnie byłoby już tak obrzydliwie do końca trasy, gdyby nie interwencja Opatrzności.
    Interwencja miała jasne niebieskie oczy i długie rude włosy zaplecione w warkocz. Miała też niesprawne nogi, a poruszała się na wózku, kierowanym przez identycznie rudą kobietę.
   – Poradzisz sobie, córuś? – zapytała matka.
   – Poradzę sobie – zapewniła dziewczyna i mrugnęła porozumiewawczo.
   – Przepraszam państwa – powiedziała to tak głośno, że słychać ją było w całym autobusie (wciąż dość cichym). – Będę musiała dotrzeć na ulicę Parady. Czy ktoś z państwa mógłby mi powiedzieć, jaki to przystanek?
   – Parady to niedaleko Poczekajki – odezwał się sparaliżowany. – Też tam wysiadam, pokażę pani drogę.
   – Wspaniale – uśmiechnęła się szeroko. – Wiedziałam, że spotkam kogoś, kto będzie wiedział. Ale skoro o wysiadaniu mowa...
   – Trzeba będzie pani pomóc z tym wózeczkiem, co nie? Ja się tym zajmę – wyrwał się do przodu rozżalony i zamilkł, zaskoczony najwidoczniej własnym zachowaniem.
   – Naprawdę? – uradował się rudzielec, nieświadomy tego, że oto odczarował człowieka ze świni. – Jejku, jaki pan kochany!
   A rozżalony zarumienił się i wymruczał:
   – Nie ma o czym mówić. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

czwartek, 2 stycznia 2014

Z życia "cioci"

   Trudno znaleźć dobrą opiekunkę do dziecka...
Ale jeszcze trudniej znaleźć dobre dziecko.
Andrzej Mleczko

   
   Bywa fajnie. To już wiecie z poprzedniego wpisu (Ja to mam fajnie).
   Bywa absorbująco, wyczerpująco i czasożerczo. To z tego – między innymi – powodu minęło tyle czasu od pojawienia się tu jakiejś treści. Ot, codzienność. Zajęcie, które miało być tymczasowym, nabrało nagle pełnoetatowości, a ilość telefonów od ufnych matek gotowych powierzyć mi dzieci każe się zastanowić, czy przypadkiem wszystkie niańki w tym mieście nie wyemigrowały do Pakistanu aby podjąć pracę jako prząśniczki (tylko po co?!)
   Kiedy myślę o mamach moich podopiecznych, zdumiewa mnie często ich niepohamowany odruch dzielenia się. Wydaje mi się czasem, że wspaniałe te kobiety równie chętnie dzielą się ze mną, jak i mną. Mnie udostępniają na pewien czas swoje małe biegające i umorusane szczęścia, zaś innym mamom przekazują mój numer telefonu. Pierwsza okoliczność jest wspaniała i to za każdym razem z innego powodu (jak już będę na emeryturze, napiszę o tym całą książkę). Druga jest rewelacyjna, bo im więcej dzieci mam pod opieką, tym łatwiej zapomnieć o leżących odłogiem studiach, o redagowaniu listów motywacyjnych i innych nudnych rzeczach, które zazwyczaj robią dorośli.


   Czas mija, matki dzwonią, wycieram nosy, śpiewam piosenki, rysuję kraby i żyrafy. Jeszcze nigdy nie nauczyłam się na pamięć tylu wierszy, w czym akurat nie ma mojej zasługi. Każdy by się nauczył, gdyby miał pod ręką młodocianego dyktatora żądającego pięciuset powtórzeń Małpy w kąpieli w ciągu dnia. Powtarzam, przyswajam i dziękuję niebiosom, że pacholę ma przynajmniej dobry gust. Jakoś tak niezmiennie wolę Fredrę od Jachowicza... I za to jeszcze dziękuję – niebiosa mrugają porozumiewawczo – że w ogóle ta dziecina lubi książki. A zdarzają się dzieci, które nie lubią. Trudno mi to znieść, więc czasem przemycam im skrawki literatury podstępem, mimochodem albo ukradkiem. Ewentualnie cichcem i milczkiem, ale to rzadziej.
   Bo czytanie jest super. Tak bardzo super, że może nawet życie uratować.
   Nie wierzycie? Lepiej uwierzcie.


   Bywa i tak:
   – Czytaj, bo cię zabiję! – mówi niepokojąco stanowczy i zupełnie beznamiętny głos tuż nad twoim prawym uchem. Czujesz, jak po plecach przebiega ci dreszcz. Nie masz wyboru. Po prostu czytasz. Czytasz, jak nigdy jeszcze: z pasją i zaangażowaniem, odgrywając każdego bohatera inaczej, naśladując odgłosy przyrody, wypowiadając wyraźnie każdą sylabę, akcentując starannie wszystkie paroksytona i jeszcze staranniej – proparoksytona. Czytasz głośno i dobitnie z pełną świadomością, że oto udało się właśnie uniknąć nagłej śmierci z rąk dwuletniej podopiecznej o twarzy amorka i lokach w kolorze blond.