czwartek, 13 grudnia 2012

Trzeba się zbierać

   Rozżalenie i wściekłość przygnały mnie do jednego z najspokojniejszych miejsc w mieście. Stare mury odbijają szmer modlitw, czasem słychać westchnienie albo odgłos kroków. Siedzę w ławce, czując, jak powoli opuszcza mnie zdenerwowanie. W końcu uspokajam się na tyle, żeby się rozejrzeć. I zauważam ją dopiero, kiedy stoi tuż przy mnie.
   Jest taka drobniutka i krucha w jasnym płaszczu i kapelusiku. Spod ronda patrzą zdumiewająco błękitne oczy. Kiedy chwyta mnie za łokieć, okazuje się, że pierwsze wrażenie było błędne. Dłonie ma bardzo silne; czuję jej cienkie palce zaciśnięte mocno na mojej skórze.
   – Kochana moja – szepce – będziesz się tu jeszcze przez chwilę modlić, prawda?
   Potwierdzam, bo innego wyjścia przecież nie mam.
   – To słuchaj, najdroższa, ja tu zostawię na chwilę swoją torebkę, żeby jej nie nosić niepotrzebnie.
   Zapewniam, że będę strzegła powierzonego mi mienia i mały jasny stateczek odpływa w stronę bocznej nawy.
   Pojawia się po pewnym czasie, ale nie wraca na swoje miejsce; idzie wzdłuż ściany i zagląda bezradnie do każdej ławki, jakby czegoś szukała. Zaczepiam ją i wskazuję torebkę leżącą bezpiecznie tam, gdzie została położona. Właścicielka rozpromienia się radośnie.
   – O, dziękuję ci, moja złota. Widzisz, ja już mam sklerozę, nie pamiętam, gdzie co zostawiłam. Matka Najświętsza powiedziała mi ostatnio, że mnie niedługo zabierze. A ja jej na to: "Mamusiu kochana, jak to? Przecież planowałam co najmniej sto dwa lata!" No, ale chyba nie ma wyjścia, trzeba się zbierać...
   Błogosławi mnie jeszcze na pożegnanie i wraca do swojego różańca, a ja wychodzę przed kościół. Przez dłuższą chwilę gapię się na biel pokrywającą ulice. Wiem doskonale, że tuż pod warstwą śniegu leży to samo co zawsze szare błoto inkrustowane gdzieniegdzie okruchami butelek i niedopałkami. Wiem też, że to nie jest idealny świat, że nie zamieszkują go idealni ludzie. I nawet to miasto, które tak bezrozumnie kocham, nie jest doskonałe. Wiem, że wszędzie wokół i w moim własnym sercu te same słabości, głupota, nieufność, lęk przed drugim człowiekiem, zawiść, gniew. Ale nawet zaplątana w te wszystkie sznurki czekam na nadejście nowej, przemienionej rzeczywistości. I wiem, że ona nadejdzie. Choćbym się miała wcześniej zestarzeć tak bardzo, że moja pamięć będzie przechowywała już tylko objawienia Maryjne.
   Podnoszę głowę i widzę gwiazdę, która zatrzymała się nad tym miejscem.

sobota, 17 listopada 2012

Trzy pokusy


O moją mizerną duszę próbowały ostatnio walczyć trzy nowe kulty religijne: czciciele dobra, piękna i prawdy.
Kapłan wyznawców dobra odwiedził moją rodzinę w domu. Wygłosił porywające kazanie, rozpalił ogień, odprawił rytuał, zaprosił nas do spożycia uczty i zaproponował kupno zestawu garnków za drobną kwotę pięciu tysięcy jednostek monetarnych pozostających w obiegu w naszej najdroższej Ojczyźnie. Widząc nasze zmieszanie, wskazał dogodną możliwość rozłożenia płatności na 36 rat, które po zsumowaniu wyniosą raptem 8 tysięcy wspomnianych wyżej jednostek.
Na dyskusję czcicieli (czy raczej czcicielek) piękna natrafiłam przypadkiem w Internecie. Za pośrednictwem tego bezkonkurencyjnego medium zamówić można rekwizyt niezbędny każdemu wiernemu (czy raczej każdej wiernej), a mianowicie szczotkę, której używanie zapewnia włosy niewiarygodnej wprost urody. Rola sieci nie kończy się na tym. Dzięki niej można także zapoznać się z hymnami sławiącymi skuteczność wspomnianej szczotki, a nawet obejrzeć filmy dokumentujące rytuał czesania.
Wyznawców prawdy mijam ostatnio coraz częściej na uczelni i w środkach komunikacji zbiorowej. Są to z reguły wyciszone jednostki, ze skupieniem kontemplujące zawartość czytników wyposażonych w wyświetlacze z e-papieru. W świecie rzeczywistym wyglądają jak asceci, ale poszukując bliższych informacji na ich temat, przekonałam się, że fora internetowe przepełnione są zapisami ich zażartych dysput teologicznych i światopoglądowych.
Wspólny element łączący te nowe wyznania to fakt, że nawrócenie na któreś z nich przekształca wszystko. Całe życie po prostu. „A czy nie jest to cechą każdej zmiany konfesji?” – można by zapytać. Sama zadawałam takie pytania i nawet odpowiadałam twierdząco. Bo cóż może zmienić komplet garów, nowe zgrzebło czy elektroniczny bajerek do czytania? A jednak.
Nawet nie przypuszczałam, jak wielką rewolucję może pociągnąć za sobą zainwestowanie banalnej kwoty 5-8 tysięcy w stal nierdzewną. I dalej bym nie przypuszczała, gdyby nie wspomniany wcześniej misjonarz. Zacny ten człowiek z podziwu godną cierpliwością wytłumaczył zgromadzeniu, że używanie oferowanych przez niego naczyń wiązać się musi z całkowitą zmianą przyzwyczajeń, ale korzyści z tego płynące z pewnością warte są wyrzeczeń. Z sali padło nieśmiałe zapytanie, cóż to za wyrzeczenia, więc czcigodny gość pospieszył z wyjaśnieniem, że nie o wielkie ofiary tu chodzi, tylko o drobiazgi. Ot, tyle, żeby odtąd nie dodawać do gotowania/smażenia/pieczenia tłuszczu, wody ani przypraw. Bo nie trzeba. W warzywach i mięsie jest tyle płynów, tłuszczu i soli, że tylko byśmy niepotrzebnie psuli pożywienie, a garnki są zamykane tak szczelnie, że żadna molekuła smakowitości się pod pokrywką nie przeciśnie i nie umknie. W dodatku w wyniku takiego gotowania/smażenia/pieczenia otrzymamy potrawę nietłustą (więc zdrową) i absolutnie pod żadnym pozorem nierakotwórczą (no, chyba, że producent produktów czymś je spaprał. Ale to już nie garnków wina, prawda?) Oraz smakującą za każdym razem tak samo. Co więcej, garnki zadbają nie tylko o nasze zdrowie, ale i portfele (tak, jakbyśmy mieli jakieś), bo pożywienie, nie tracąc wody podczas gotowania, nie będzie się kurczyć. I więcej go zostanie do zjedzenia. Wysłuchawszy tego pouczenia stwierdziliśmy zgodnie, że jego propozycja to nie tylko nowe garnki, ale i nowa kuchnia, i nowe życie, i wszystko nowe.
Bogatsza o to doświadczenie postanowiłam dowiedzieć się, czy i używanie odpowiedniej szczotki może być równie rewolucyjne. Wyznawczynie stwierdziły zgodnie, że tak właśnie będzie. Jeśli tylko okażę gotowość zmiany podejścia do czesania, efekty zaskoczą mnie z pewnością. Nauczona doświadczeniem poprosiłam o doprecyzowanie frazy „zmiana podejścia” i dowiedziałam się, że oznacza to kilka drobiażdżków. Po pierwsze, szczotkę podczas czesania trzeba trzymać w odpowiedni sposób (niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, bo urządzenie podobno raczej głaszcze niż czesze i na rozplątanie włosów potrzeba więcej czasu). Po drugie, nie wolno jej odkładać byle gdzie i byle jak, bo ząbki są miękkie i mogą się odkształcić. Po trzecie, trzeba polubić to, że podczas używania szczotka piszczy. Wytrwali czesacze mogą jednak liczyć na to, że ich włosy będą wyczesane dokładnie i bezboleśnie, zaś w dalszej perspektywie – wolne od rozdwojonych końcówek.
Czcicieli prawdy już nawet nie próbowałam podpuszczać, tylko od razu poprosiłam o pełną naukę dla konwertyty in spe. Powiedziano mi, że e-czytanie jest prawdziwym przewrotem i jeśli raz go spróbuję, nigdy nie będę chciała powrotu do tradycyjnego modelu lektury. O ile, rzecz jasna, pogodzę się z kilkoma drobnymi poświęceniami… Westchnęłam ciężko i poprosiłam o listę ofiar, które należy składać. Rozmówca zapewnił, że o wielkich wyrzeczeniach nie ma mowy, ale wyznawcy muszą być przygotowani na konwertowanie plików do formatów, które czytnik akceptuje, czy zapewnianie sobie dobrego oświetlenia, bo ekran takiego cudeńka nie świeci. Za to przestaną mnie wreszcie ograniczać metry kwadratowe, na których trzeba upychać książki i już zawsze będę mogła mieć pod ręką całą bibliotekę zamiast jednego lekkiego tomiku. No, i prawda, cała prawda objawiona w pismach wszystkich czasów zmieści się teraz w mojej kieszeni.
Jeszcze jedną wspólną cechą nowych wyznań jest wyjątkowa zaborczość bóstw i ich przywiązanie do jednej korporacji, która upoważniona jest do reprezentowania ich interesów i dostarczania narzędzi rytualnych. Z tego, jak sądzę, wynika charakterystyczna niechęć nowinkarzy do używania wszelkich podróbek. Naczynia firmy Y nie są jedynymi tego typu dostępnymi na rynku. Super Szczotka (na forach nazywana pieszczotliwie SS) znalazła następcę w postaci Czesadła. Czytniki sprzedawane są też przez podmioty zupełnie inne niż firma J. Opinie wiernych o tych produktach są jednak zazwyczaj negatywne. Nic dziwnego. W końcu nie po to wydajemy pięć pensji na posąg bożka, żeby chwalić sąsiada, który za podobną figurkę zapłacił trzy razy mniej. Prawda?
Miałam w planach dalszą, bardziej wnikliwą analizę sztuczek, do jakich uciekają się przywódcy nieznanych dotąd religii, aby kaptować neofitów, ale redakcja nadsyła kolejne ponaglenia i chyba czas kończyć. Miałam także w pięknych, pełnych mocy słowach wyrazić swe przywiązanie do tradycji i deklarację niezłomnego trwania w postawie konserwatywnej, a później z pasją kontrreformacyjnego kaznodziei potępić w czambuł nowinkarzy i ich kacerskie wynalazki, ale chyba nie zdążę, bo pan z firmy kurierskiej dzwoni do drzwi. Pewnie przywiózł czytnik...
Niech dobro i piękno będą z wami! Prawdę rezerwuję dla siebie.

wtorek, 16 października 2012

Dobry zły

   Moje pogodne rozmyślania nad potencjalnym pięknem istot ludzkich przerwał telefon od E. Zadzwoniła, bo musiała opowiedzieć komuś swój dzisiejszy sen. Padło na mnie, bo podobno umiem słuchać (i mam telefon we właściwej sieci).
   – Śniła mi się wojna – w głowie E. słychać było zmęczenie. – Wiesz, że ja nienawidzę przemocy. Sama myśl o walce mnie przeraża. Chciałam się obudzić i udało się w końcu, ale chwilę przedtem "źli" zaczęli wygrywać. Siedziałam na łóżku, trzęsłam się i myślałam, że muszę tam wrócić. Do tego snu. Bo jeśli nie wrócę, to "dobrzy" już nigdy nie będą mogli tej wojny wygrać. Bo ona jest tylko w mojej głowie. Zasnęłam. Znowu gruzy i bomby. Bandy strzelających ludzi. Nie pamiętam, co robiłam, ale dobrzy zaczęli wreszcie zwyciężać. Pomyślałam, że już teraz wszystko potoczy się we właściwym kierunku, więc mogę obudzić się już na serio. I wtedy okazało się, że "dobrzy" są takimi samymi draniami jak "źli". Wszyscy walczyli o to samo, o jakieś własne, małe, brudne sprawy. Obudziłam się i pomyślałam sobie, że nieważne, kto ostatecznie wygra, ja i tak przegrałam.
   Porozmawiałam z nią jeszcze przez chwilę o sprawach nie własnych, za to wielkich i czystych, żeby uwierzyła, że w ogóle takie są i nie poddała się atakowi pesymizmu, a potem pobiegłam na zajęcia, myśląc dwutorowo.
   Po pierwsze – o samej E. O tym, że wróciła do zburzonego miasta po to tylko, żeby dać swojej podświadomości szansę na naprawienie kawałka świata, choćby wyśnionego. O tym, że czasem trzeba sporo siły, żeby zmierzyć się z własnym umysłem.
   Po drugie – o dwóch walczących armiach i o tym, jak trudno dokonać podziału na dobrych i złych. Takie rozróżnienia są przecież niemożliwe i powinny być zakazane. A jednak żyjemy w tych kategoriach, tak dzielimy ludzi. Stajemy po jednej albo po drugiej stronie i próbujemy ustawiać wokół siebie innych. Tak, jakbyśmy to my decydowali o tym, kto jest dobry, a kto zły.
   Już miałam zapomnieć o sprawie, kiedy zatrzymała mnie myśl, że może faktycznie tak właśnie jest. Że może naprawdę decydujemy sami. Może źli to po prostu ludzie, których przestaliśmy rozumieć, dla których nie znajdujemy już usprawiedliwień. A przecież czasem, kiedy przyjrzeć się z bliska jakiemuś "złemu", okazuje się, że jest zły, bo cierpiał zbyt mocno i zapomniał, jak być dobrym. I takiego człowieka umiemy pokochać wbrew wszystkiemu, bo rozumiemy, że on inaczej nie może. Że nie potrafi. I chyba to jest jedyny sposób, żeby móc kogoś kochać tak, jak trzeba.

   Wieczorem przyszedł SMS od E. "W człowieku naprawdę jest wszystko. A jeśli nawet nie, to wszystko może w nim być. I, wiesz, dobry zły nie jest zły".

czwartek, 27 września 2012

Złote liście, złote łzy

   Jesień. Liście na drzewach aż kapią od antocyjanów i śliczne to jest nad podziw. Pajączki uczepione nici przędnych urządzają doroczne przeprowadzki, jakby naprawdę myślały, że gdzie indziej będzie im lepiej. Winogrona, które skubię po drodze na przystanek smakują październikiem. Już po wakacjach, miasto wraca do życia, tylko studenci włóczą się jeszcze bez celu, ciesząc ostatnimi dniami beztroski. Ciepło. Sennie. Spokojnie.
   Autobus turla się przez wzgórza zalane słońcem. Patrzę przez szyby i czuję się trochę jak mucha (Musca domestica) w słoiku z miodem. Na siedzeniu obok pani w zielonym płaszczyku (błyszcząca mucha plujka, Lucilla sericata) udaje, że wychylający głowę z jej torebki piesek (muszka owocówka, Drosophila melanogaster) wcale nie istnieje. Z kabiny kierowcy (duża, czarna mucha, prawdopodobnie Sarcophaga carnaria, ale głowy nie dam) dobiega muzyka. Andrea Bocelli (pasikonik, Tettigonia cantans) wyśpiewuje Con te partiro. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić piosenki, która pasowałaby lepiej do tego leniwego obrazka. Patrzę, słucham, chłonę. I nagle zauważam tych dwoje.
   Siedzą naprzeciw mnie, ale trochę po skosie, więc mogę ich sobie obejrzeć. Dziewczyna wygląda jak wyjęta wprost z fresku Giotta. Popołudniowe słońce łagodzi jej rysy, wyzłaca całą postać, zamienia włosy w obłok blasku. Tylko dlaczego ten chłopak przy niej jest tak wyraźnie wściekły? Dłuższą chwilę zajmuje mi połączenie jego wzburzenia z faktem, że dziewczyna płacze.
   Więc to dlatego. Stąd wściekłość i zażenowanie. Stąd odwrócona demonstracyjnie głowa, zaciśnięte zęby i pięści. Korci mnie, żeby odezwać się do niego i powiedzieć, że jest kretynem, że powinien natychmiast na nią popatrzeć. Bo przecież gdyby ją zobaczył taką śliczną, z tymi złotymi włosami i złotą twarzą, musiałby natychmiast od nowa się w niej zakochać. I mógłby jej wybaczyć nawet te łzy. Też zresztą złote.
   Odwracam wzrok i nakazuję sobie spokój. Te decyzje nie należą do mnie. Te uczucia nie są moje. Ta historia nie ma żadnego związku ze mną. Nieważne, czy się pokłócą, rozejdą, pogodzą – ja się o tym nawet nie dowiem. Ja tu tylko patrzę.
   Za oknem roje złotych much. Jesień.

piątek, 7 września 2012

Pokochać staruszeczkę

   Wbrew pozorom, światem nie rządzą kosmici. Żydzi i masoni też nie. Ani nawet Amerykanie. Chcesz usłyszeć, jak jest naprawdę? Ale obiecaj: nikomu nie powiesz, że dowiedziałeś się tego ode mnie. Zgoda?
   Światem rządzą staruszeczki. Tylko mi nie mów, że ich nie zauważyłeś. Przecież są wszędzie. Szwadrony w jasnych płaszczykach szturmujące dyliżansy komunikacji miejskiej. Oddziały oficerów-emerytek musztrujące dzieci na osiedlowych placach zabaw. Jednostki zaopatrzeniowe (łatwo je poznać, to te uzbrojone w torby na kółkach) przeczesujące targi, Biedronki, Groszki i Stokrotki. Bataliony rozmieszczone w strategicznie ważnych punktach miasta: na dworcach kolejowych, w poczekalniach szpitali i w kościołach.
   Już wiesz, o które mi chodzi? O, popatrz! Tam koło kiosku stoi jedna. Trzyma reklamówkę z napisem "NO DAMAGE, NO FUN". Naprawdę myślisz, że to była pierwsza siatka z brzegu? Że ona nie wie, co tam jest napisane? Przyjrzyj się raz jeszcze. To nie jest jedna z tych kruchych, wątłych, niepozornych istotek (te wątłe bywają zresztą śmiertelnie niebezpieczne w kolejkach). Zobacz, jakie ma przenikliwe spojrzenie, jakie zamaszyste ruchy, jak mocno trzyma tę swoją siatkę. Nie zdziwiłabym się, gdyby była generałem. A pamiętasz, jak jedna z tych drobniejszych zaczepiła nas na przystanku i poprosiła, żeby jej otworzyć puszkę z napojem energetycznym? Po kwadransie wiedziała dokładnie gdzie jedziemy, skąd jesteśmy i co zdawaliśmy na maturze. A ty podałeś jej jeszcze imiona rodziców. Nie, wcale nie mam do ciebie pretensji, chcę tylko, żebyś zrozumiał, jak one działają.
   Po co mi to? Bo, widzisz, jedna taka staruszeczka jest gdzieś we mnie. Czasem ją widzę, czasem słyszę. Podsłuchuje wszystkie moje rozmowy i coraz częściej się do nich wtrąca. I notorycznie podejmuje za mnie decyzje. Nie, właściwie mi to nie przeszkadza. Jest starsza, ma większe doświadczenie. Pewnie minie jeszcze z sześć dekad zanim będę tak mądra jak ona, ale krok po kroku, dzień za dniem, staram się do niej dorosnąć.
   Znamy się od dawna, więc nie wiem, czemu dopiero ostatnio przyszło mi do głowy, że powinnam o nią zadbać. Bo przecież kiedyś zostanę z nią sama. Wewnętrzna Nastolatka mniej ostatnio bryka, chyba się wyprowadzi. Inne alter ega też powoli cichną. A ona jest. I będzie już do końca. Właśnie dlatego nie chcę, żeby była podła, smutna czy bezradna. Bez trudu mogłabym z niej wyhodować zrzędliwą jędzę. Tylko po co? To przecież ja najbardziej bym na tym ucierpiała. Może jestem trochę głupia, ale przecież nie będę strzelać sobie w stopę...
   Masz rację, to jeden z powodów tej mojej gorączkowej aktywności. Bo, widzisz, ona ma tylko mnie. Jeśli się o nią nie zatroszczę, będzie zupełnie bezbronna w naszym smutnym, pokancerowanym świecie. A ja chcę, żeby radziła sobie mimo wszystko. Żeby nie narzekała na "dzisiejszą młodzież". I dlatego uczę nas języków obcych, aż mózg mi się przegrzewa, dlatego zabieram ją na wycieczki, udostępniam komputer, Internet i tyle książek, ile tylko sobie zażyczy. Samurajem raczej nie zostanie, ale może zamiast tego będzie szczęśliwym człowiekiem. Co do mnie, zamierzam zrobić wszystko, żeby była silna, spokojna i dzielna jak prawdziwy żołnierz.
   To moja staruszeczka i nie zamierzam jej pozwolić na dezercję. Tak mi dopomóż...

piątek, 24 sierpnia 2012

UWAGA! KRASNOLUD!

   Krasnoludy potrafią być cholernie niebezpieczne. Udostępnisz takiemu zabawkę – zażąda flamastrów. Dasz mu flamastry – wymaluje siebie i młodego od stóp do głów i poprosi o młotek. Dostanie młotek i natychmiast skłoni szybę w drzwiach do odkrycia, że właściwie zawsze wolała leżeć w kawałkach na podłodze.
   Śmierci szyby możesz uniknąć, jeśli wraz z młotkiem podsuniesz krasnoludowi garść orzechów. To go uszczęśliwi. Na trochę.
   – Będę je jozbijał! – oznajmia krasnolud i faktycznie jozbija przez następny kwadrans. Młot łomocze, skorupkowe rykoszety fruną przez powietrze, a młody nie nadąża z pożeraniem orzechów preparowanych przez krasnoluda. I jest fajnie, dopóki jakiś dorosły nudziarz nie wdepnie w skorupki albo nie zatęskni za ciszą. Jak wdepnie i zatęskni, następuje odbieranie młotka, a zaraz potem płacz i zgrzytanie zębów, które ustają dopiero wtedy, kiedy w polu widzenia pojawi się jakiś ciekawy zamiennik skrzynki z narzędziami.
   Krasnoludy potrafią też być podstępnie sympatyczne. Podłazi toto do człowieka i proponuje:
   – Opowiedz, jak tata był mały.
   Masz teraz dwa wyjścia, jak przy rzucie monetą. Możesz opowiedzieć źle. Za krótko. Bez stopniowania napięcia. Możesz ominąć połowę historyjki, którą przecież krasnolud i tak zna na pamięć. Możesz. Ale nic na tym nie skorzystasz.
   – Ale ty głupia jesteś, ciociu – stwierdzi krasnolud i szlag trafi trzy lata mozolnego budowania autorytetu.
   Więc opowiadasz dobrze. Ze wszystkimi szczegółami. Wyliczając, w co był ubrany wujek, kiedy wpadł do jeziora (choć przecież nie możesz tego pamiętać po dwudziestu latach) i starając się zademonstrować, jak głośno płakała ciocia, kiedy dziadek z babcią gdzieś wychodzili (to akurat świetnie pamiętasz, ale nie możesz wiernie powtórzyć, bo tutejsi mieszkańcy jakoś szybko wzywają policję). Naprawdę dobrze opowiadasz. Ale to i tak nic nie da. Bo kiedy tylko powiesz ostatnie słowo, krasnolud uśmiechnie się szeroko i wyda komendę:
   – Jeszcze jaz!
   A potem jeszcze... i jeszcze... Po piątym powtórzeniu historyjki krasnolud zaczyna chichotać. Po ośmiu zanosi się od śmiechu i ledwo udaje mu się wydusić kolejny rozkaz. Ale udaje się, więc siedzisz i cierpliwie opowiadasz, dopóki mu się ta zabawa nie znudzi albo nie znajdzie kolejnej ofiary.
   Niektórzy twierdzą, że jest jeszcze jedno wyjście: od razu powiedzieć krasnoludowi, że dopadła cię amnezja i żadnych więcej historyjek nie będzie (niby można, jeśli człowiek woli tłumaczyć krasnoludowi, czym jest amnezja), albo po prostu mu odmówić bez podawania przyczyn. Ci, którzy tak myślą, z pewnością spędzili większość życia z dala od krasnoludów i niewiele o nich wiedzą. Gdyby było inaczej, wiedzieliby, że nie sposób "po prostu odmówić" czegoś krasnoludowi. Pal licho młot i topór bojowy, pal licho ewentualny ryk (wbrew czarnej legendzie krasnoludy ryczą rzadko), ale nie sposób przejść obojętnie obok krasnoludziego zawodu. Stokroć lepiej jest spędzić dzień (albo i trzy dni) majując, wykjejając, jisując i wkjęcając śjubki. I – oczywiście – opowiadając historyjki. Pardon, histojijki.
   Zasmucić krasnoluda? To przecież gorsze niż zabić drozda.

niedziela, 19 sierpnia 2012

0Rh+

   Podświadomość zawsze marzyła o tym, żeby mieć pod opieką sangwinika albo przynajmniej sangwiniczkę. Niestety, była tylko małą, smutną podświadomością niezrównoważonej istoty, która od blisko trzech dekad nie mogła się zdecydować na żaden z czterech temperamentów. Co gorsza, istota czyli właścicielka podświadomości, czyli Kaśka, całkowicie lekceważyła wszelkie psychologiczne klasyfikacje. Testy osobowości wypełniała co prawda często, ale fałszowała chyba jeszcze częściej. Może dlatego nie wierzyła w ich wyniki. Może dlatego nie ufała też podświadomości, która fanatycznie wielbiła testy, enneagramy, poradniki i kursy samodoskonalenia. A w dodatku chciała awansować.
   Szansa pojawiła się, kiedy Kaśka natrafiła w jakiejś książce na informację, że sangwinicy miewają "sny o rzeczach krwawych albo rzeczach przyjemnych". Rzecz jasna, nawet nie zwróciła na to uwagi. Nie zauważyła, że obok wyczytanej ciekawostki przycupnęła jej podświadomość, zdecydowana chwycić się brzytwy, ale postawić na swoim.
   Na początkowe, nieagresywne sugestie podświadomości Kaśka zareagowała z właściwym sobie brakiem rozsądku, stanowczo odmawiając uznania się za sangwinika. Co więcej, wyszydziła sam pomysł i nazwała go bzdurnym. Najwyraźniej nie mieściło jej się w małej pre-sangwinicznej główce, że można śnić na przemian o rzeczach krwawych i przyjemnych (nie będąc jednocześnie lokatorem pokoiku wykładanego gąbką).
   Podświadomość nie dawała za wygraną.
   – Przydałoby ci się przecież więcej optymizmu – kusiła. – I może trochę więcej energii zamiast tego twojego wiecznego spokoju. Więcej życia!
   – Spadaj – mruknęła właścicielka, wracając do lektury. A podświadomość trafił szlag. Prosiła, groziła, oszukiwała. Wybuchnęła nawet płaczem. Wszystko na nic. Osiągnęła tylko tyle, że poirytowana Kaśka stłukła ją po mordzie i poszła spać.
   Przyśniło jej się, że spaceruje po galerii z jakimś chłopakiem. Nie zapamiętała jego twarzy. Zwróciła za to uwagę na wystawę pięknych czarno-białych zdjęć. Bijący z każdej pracy spokój urzekał. Urzekł jednak chyba tylko Kaśkę, bo jej towarzysz zaczął nagle tłuc ogromne antyramy. Patrzyła zaskoczona, jak frunący przez powietrze kawałek szkła kroi jej rękę.
   Była sama w wielkiej łazience zawieszonej tymi samymi zdjęciami. Krew na lustrach, krew na zdjęciach, krew na podłodze. Krew na białym bandażu, z którego próbowała zrobić opatrunek. Biel, czerń. Czerwień. Krew.
   Wyszła z łazienki i trafiła w sam środek wernisażu otwierającego wystawę. Po drugiej stronie pomieszczenia wypatrzyła znajomego malarza. Puścił do niej oko i uśmiechnął się. Przemówienia trwały krótko. Jedzenie podawano dobre. Wino jeszcze lepsze. Rozmowy toczyły się na wysokim poziomie i rzadko z niego spadały. Kaśka musiała stwierdzić, że sytuacja jest przyjemna.
   I wtedy się obudziła. Jako świeżo upieczony sangwinik, do bólu świadomy tego, że jest sangwinikiem.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Rozsypało się – niech leży

   Podobno wszystko w życiu jest po coś.
   Czasem potrafię w to wierzyć. Układam wspomnienia, porządkuję, nawlekam na długie sznurki. Wygląda pięknie. Patrzę sobie z bliska, aż w końcu zaczynam zauważać w tych paciorkach czasu wzór. I już wiem: tamte dwa lata były po to, żeby przestać się jeżyć, żeby zdobyć przyjaciela.  Podróż sprzed paru miesięcy – żebym zobaczyła, że nie jestem sama. Te trzy dni – żeby się przekonać, że nie miałam racji. Bywa, że rozumiem nawet to, na co zazwyczaj trudno mi jest patrzeć bez znieczulenia. Tamten wieczór, którego nienawidzę, choć przecież wiem, że musiał się przydarzyć.
   Więc czasem widzę w tym porządek, ład, plan, rownowagę, sens. A czasem tylko niepojęte piękno – i to mi wystarcza.
   Są i inne dni. Dłonie drżą bez powodu, nitka rwie się bez ostrzeżenia, a igła bez litości kaleczy palce do krwi. Kawałki mojej historii rozsypują się po całej podłodze. Zbieram je bez przekonania, ale nie widzę już żadnej prawidłowości, żadnych reguł, już nawet nic ciekawego. Znów nic do siebie nie pasuje, kolory drażnią wzrok, kształty nic nie znaczą. Brak jakiegokolwiek punktu zaczepienia, przestaję rozumieć nawet własne decyzje, których przed chwilą byłam pewna.
   Wtedy wiem, że jedyna rozsądna rzecz, jaka jest do zrobienia, to pozbierać wszystko, zapakować, owinąć folią i schować gdzieś głęboko. I nie ruszać, dopóki zły czas nie minie.
   Zresztą czy naprawdę muszę wszystko rozumieć? Czy muszę od razu widzieć cel każdego wydarzenia i sens każdej znajomości? Szukanie sensu potrafi zmęczyć, więc po cichu cieszę się z tych rozsypanych dni bez ładu i składu. Chowam wspomnienia, wyłączam pamięć i odpoczywam. Może te dni właśnie po to są.
   Podobno wszystko w życiu jest po coś.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Nie krzycz, ja wszystko słyszę.

   Piątkowy wieczór.  Połowa osiedla grilluje. Ogniska należą już do rzadkości, normą niezmienną od lat jest za to młodzież płci obojga przesiadująca na szlabanie pod lasem. Ochotnicze warty wystawiane są co tydzień o tej samej porze, jeśli tylko pogoda jest sprzyjająca. Co tydzień o tej samej porze las rozbrzmiewa krzykiem istot ludzkich, który z racji mieszkania w pobliżu słyszę mimo – a czasem i wbrew – woli. Spotkania polegają na sukcesywnym opróżnianiu przyniesionych uprzednio naczyń szklanych i metalowych. Toważyszą temu zażarte dyskusje na tematy prywatne ("Ciebie, Mariuszek, to już całkiem po...liło!"), społeczne ("Wszyscy ci politycy to s...syny!") i etyczne ("Ja się cieszę, że tą robotę dostałem. Jak zarabiam pieniądze, to wreszcie kraść nie muszę"). Stałym punktem są też streszczenia kolejnych odcinków serialu "Kto Ile Ostatnio Wypił I Czym To Się Skończyło". Czasem młodzież przestaje krzyczeć do siebie nawzajem i dla odmiany wydziera się przez telefony do zaniepokojonych rodziców, których raczej to nie uspokaja ("Mamo, wrzuć na luz! Mówię ci, nie jestem pijana, jestem tylko podcięta").
   Mam znajomego, który ze wzruszającą regularnością pyta mnie, czy nie mam  poczucia, że zmarnowałam sobie młodość, siedząc w książkach zamiast się bawić. Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się nad tym na serio zastanowić i poważnie odpowiedzieć. Bo przecież, na dobrą sprawę, bawię się świetnie. Tylko – inaczej niż ci ze szlabanu. Czy faktycznie coś na tym tracę? A może świat coś traci? Może rzeczywiście ktoś tego nieszczęsnego szlabanu musi pilnować, ale przecież nie ja! Ja się do tego nie nadaję, nie umiałabym poważnie podejść do tak istotnego zadania.
   Siedzę w półmroku, na skraju kręgu światła. Przypatruję się ciemnościom, które rozciągają się poza tym kręgiem i wznoszę ciche toasty za powodzenie tych wszystkich, którzy pilnują szlabanów rozsianych po całym świecie. Nie zazdroszczę im. Próbuję ich nie oceniać, choć czasem trudno im współczuć. Nie będę ich pouczać. Nie będę z nimi walczyć. Chcę po prostu żyć po swojemu.
   Siedzę na swoim balkonie. Słyszę ich krzyki. Ale słyszę też odległy szum usypiającego powoli miasta, stukot pociągu, cykanie świerszczy, brzęk naczyń i sztućców wewnątrz domu. Słyszę swój oddech, zupełnie spokojny. I czuję – wdzięczność. A kiedy krzyczysz, słyszysz tylko swój własny krzyk.

niedziela, 29 lipca 2012

Foch! (ponadczasowy?)

     Staropanieństwo nadciąga wielkimi krokami, nadszedł więc czas na wdrażanie się do nowych zadań. Krótki rekonesans pozwolił mi stwierdzić, że do tradycyjnych zajęć starych panien należą podobno: 1) robótki ręczne, 2) hodowla czarnych kotów i 3) biadolenie nad zanikiem pierwiastka męskiego we wszechświecie, zwłaszcza w jego męskoosobowej części. Szydełkowanie i opiekę nad sierściuchami postanowiłam sobie na razie odpuścić. W swej naiwności uznałam, że biadolenie wymaga mniej wysiłku i generuje mniej sierści, a w dodatku jest okazją do wypicia piwa (ewentualnie trzech piw) w babskim gronie. Pełna zapału udałam się zatem na spotkanie grona istot żeńskich w zbliżonym wieku i stanie cywilnym. Opuściłam zgromadzenie po pewnym czasie całkowicie trzeźwa, za to oszołomiona oparami wściekłego feminizmu i wyposażona w następujące konkluzje:
     * prawdziwi mężczyźni wyginęli na froncie drugiej wojny światowej. Potem urodziło się jeszcze paru fajnych, ale
     * koszmarne zniewieścienie dopadło ogromną większość naszego pokolenia, skutkiem czego współcześni mężczyźni wyglądają jak brzydkie kobiety, zachowują się jak dziwne kobiety i (o zgrozo!) biadolą jak głupie kobiety.
     * Najgorsze zaś w tym wszystkim jest to, że strzelają fochy. Jak baby.
     Wróciłam do domu, bijąc się z myślami. Moją podejrzliwość obudziła przede wszystkim dominująca w wypowiedziach dyskutantek nostalgia za czasami, których nie pamiętają ani one, ani nawet ich babcie. Jest coś niepokojącego w fakcie, że kilka kobiet zgadza się w jakiejś kwestii. Jest coś budzącego grozę w tym, jak zgodnie wymyślają zamienniki frazy "Kiedyś mężczyźni byli inni". Inni, czyli podobno bardziej męscy, odpowiedzialni, dojrzali i nie wiadomo co jeszcze. Bardzo to nowoczesne, feministyczne i ładnie tłumaczy fakt, że takie cudowne kobiety chodzą po świecie samopas, ale czy to prawda? Wątpliwości nie dawały mi spokoju, aż wreszcie kilka dni temu w jednym wspaniałym tekście kultury znalazłam opis pewnej sceny.
     A. (mężczyzna dziany i dysponujący sporą władzą) próbuje kupić ziemię od sąsiada. Sąsiad odmawia. A. wraca do domu i obraża się na cały świat. Dosłownie. Wali się na wyro, odwraca twarzą do ściany i odmawia przyjmowania pokarmów. Czyli – klasyczny foch. Może nie z przytupem, ale za to z półobrotem. Jakieś to mało imponujące i mało roztropne, zwłaszcza, że zniecierpliwiona J., małżonka A., bierze sprawy w swoje ręce i zdobywa w.wym. ziemię na własną rękę. Leje się krew i w ogóle niefajnie jest.
     Modelowa ilustracja udowadniająca rację Koła Panien Biadolących, czyż nie? Otóż nie. Bo bohaterem scenki nie jest XXI-wieczna ofiara ideologii gender, tylko niejaki Achab, władca Izraela. Rzecz dzieje się w dziewiątym wieku przed naszą erą, co raczej wyklucza wpływ II wojny światowej (a także żywności modyfikowanej genetycznie i muzyki pop) na ewidentnie niemęskie zachowanie króla. Skoro więc istniał foch męski starotestamentalny, to może foch męski jest po prostu ponadczasowy? Skoro zachowania tego typu zdarzały się już blisko trzy tysiące lat temu, a jednak gatunek homo sapiens jakoś wciąż zipie, to może nie warto siać paniki i wieszczyć końca świata tylko dlatego, że kilka dziewczyn minęło się z książętami na białych rumakach, hmm? Chciałam to nawet przekazać Biadolącym, ale kolejne takie spotkanie jest ponad moje siły. Zamiast tego chyba jednak wezmę się za szycie...

     P.S. Prawdziwi mężczyźni, rzecz jasna, istnieją. Wiem, bo poznałam co najmniej czterech, a jednego widziałam nawet w ubiegłym tygodniu. To pozwala mi patrzeć ze spokojem na przyszłość naszej planety, czego i Wam z całego serca życzę.

niedziela, 24 czerwca 2012

Ćwiczenia z utraty

   Włączyłam laptopa. Zamrugał, uśmiechnął się złośliwie i zgasł. Próbowałam go uruchomić, co zaowocowało tylko powtórzonym kilkakrotnie komunikatem, że dysk twardy nie istnieje. Szczerze mówiąc, nawet się trochę ucieszyłam, bo zawsze to jakiś pretekst do zrobienia sobie przerwy w pracy. Na wagę złota są takie przerwy, czyż nie? Pogwizdując wesoło, pogratulowałam sobie tylko bałaganiarstwa, dzięki któremu nie zdołałam przenieść zawartości przenośnego dysku na komputer, zanim stał się złomputerem.
   Parę tygodni później wspomniany powyżej przenośny dysk (podłe, kłamliwe bydlę, udające dotychczas najlepszego przyjaciela) podał się do dymisji, twierdząc, że został zawirusowany. Co gorsza, odmówił stanowczo udostępnienia zapisanych na nim folderów. A ja zdrętwiałam, kiedy zdałam sobie sprawę, co mu powierzyłam w ciągu półtorarocznej znajomości. Wszystko. I nie zrobiłam kopii zapasowej.
   W pierwszej chwili zaczęłam gorączkowo sporządzać listę danych, które pożarł, w nadziei, że może coś uda się odtworzyć. Część muzyki jest na płytach (kupowanie albumów nie jest wcale takim złym pomysłem), większość filmów i tak już obejrzałam, pracę magisterską wysyłałam gdzieś kiedyś mailem, notatki do doktoratu trafił szlag (trudno; kolejne autogratulacje: dobrze, że nie poczyniłam wielkich postępów, nie żal straconego trudu), jakieś szkice tekstów przepadły (nic to, napisze się inne, lepsze albo przynajmniej mniej złe), korekty (szkoda, trochę już tego było), zdjęcia...
   Zdjęcia!
   Gonitwa myśli
   powoli
   jakby
   ustała.

   A potem
   nagle
   spadł mi na głowę cały ciężar myśli, że już tego nie odzyskam. Zginęło mi pięć lat zapisane na zdjęciach. Świat, którego przecież już nie ma, który już raz się skończył, zmienił, dorósł, zestarzał się i umarł. Zdziwienie, że można stracić jeszcze bardziej coś, co dawno zostało stracone. Żal, że nie zdołam do tego wrócić. I drugi żal, do siebie samej. Bo pstrykałam te zdjęcia jak głupia, a potem nigdy nie miałam czasu usiąść i pooglądać.
   Z podświadomości ostrożnie wychyla łeb sugestia, że może życie wcale nie po to jest, żeby je dokumentować, tylko po to, żeby je przeżywać. Patrzymy na siebie, sugestia i ja. I obie czekamy, aż ta druga poruszy się pierwsza.

wtorek, 29 maja 2012

A co mi tam

    Miało nie być mowy o miłości. Taki był plan: trzymać się tematów neutralnych, lekkich i przyjemnych. Plagiaty, fałszerstwa, oszustwa, morderstwa. Żadnych bzdur, motyli w przewodzie pokarmowym, wzdychania, tęsknienia.
    Ajajaj, no trudno. Proszę o przebaczenie. Kajam się w prochu i popiele. Raz jeden muszę, po prostu muszę... A zresztą, co mi tam.
    Tak, wiedziałam wcześniej o jego istnieniu. Przyznaję się bez bicia, poszłam tam tylko po to, żeby go zobaczyć. Więc sama jestem sobie winna, prawda? Gdybym tam nie poszła, gdybym go nie zobaczyła na własne oczy, gdybym go nie dotknęła, mogłabym sobie wmawiać, że go nie ma. Mogłabym spędzić całe życie w ogóle o nim nie myśląc. Uczyć się i pracować w spokoju. A teraz cały spokój szlag trafił.
    Od razu wiedziałam, że to będzie ważna znajomość. Podeszłam bliżej, żeby mu się przyjrzeć. Błąd. Już pierwsze jego słowa zawróciły mi w głowie. Poczułam się tak, jakbyśmy znali się od zawsze, choć przecież opowiadał mi zupełnie nową historię. Oczarował mnie błyskotliwymi uwagami i ujął poczuciem humoru. Chwilami jest może zbyt dosłowny, ale przecież mogłam się tego po nim spodziewać. Zresztą, szczerze mówiąc, gwiżdżę na jego drobne wady. Podoba mi się. I zamierzam spędzić z nim tyle czasu, ile tylko będę potrzebowała, żeby poznać go ze wszystkich stron.

    Patrzę na powyższe akapity ze zgrozą. Dramat. Tragedia nawet. Co to za styl beznadziejny, godny gimnazjalistki na odwyku? Co to za brednie kalają publicznie dobre imię rodziny Świegotów? Czyżby i mnie miał się włączyć ten cały upiornie słodki sztafaż sentymentalnych chwytów? Czy i mnie dotknęło to cholerne wiosenne szaleństwo? To jakieś żarty są chyba... Nie ma rady, trzeba z tym skończyć. Im szybciej, tym lepiej. Mieć to już za sobą. Wychorować z siebie całą tę słodycz, to oszołomienie idiotyczne, durnotę nieszczęsną. Przetrawić to, rozczarować się gorzko, odcierpieć i odetchnąć z ulgą.
    M. zerka mi przez ramię i pyta, czy koniecznie muszę się rozczarowywać. Ha! Pewnie, że wolałabym tego uniknąć. Ale jakoś trudno mi uwierzyć, że coś z tego będzie. Prawie go nie znam, ale przecież wiem, co to za typ. Wiem, że nie uda się nam poważny związek. Wiem, że będę musiała z nim skończyć. I nawet to wiem, że później będzie mi go brakować. No i co z tego? Z całą tą wiedzą wrócę po niego jutro. I nie będę żałować, choć wiem, że nie ma szans, żeby został jedyną książką w moim życiu.
Państwo się jeszcze nie znacie, prawda? Pozwólcie, że przedstawię: "Niuch" Pratchetta.

piątek, 25 maja 2012

Pochwała plagiatu, cz. I

   Rozmawiałam ostatnio z dwoma kreatywnymi młodzieńcami. Jeden gra na instrumencie strunowym szarpanym i od czasu do czasu próbuje coś komponować. Drugi co chwilę zaczyna pisać kolejną powieść sensacyjną albo fantastyczną (a najczęściej oba warianty jednocześnie).
   Grający młodzieniec narzekał, że ilekroć wymyśli jakiś fajny kawałek, okazuje się, że ktoś go już nagrał. Zazwyczaj jakiś niszowy wykonawca (Sting) czy bardziej jeszcze niszowy zespół (U2).
   Młodzieniec piszący przysłuchiwał się ze współczuciem. W końcu pokiwał głową i oznajmił, że też ma taki problem. Ostatnio na przykład wymyślił świetne imię dla jednego z bohaterów. Niestety, to samo imię wymyślili Grecy parę tysięcy lat temu.
   Słucham ich rozmowy z mieszanymi uczuciami. Znam to rozdrażnienie, rodzaj rozczarowania samą sobą. Już-już wydaje mi się, że znalazłam własny sposób opisu świata i nagle orientuję się, że jest tylko składową stylów moich ulubionych pisarzy. Już skonstruowałam szkic fabuły, wstępnie zarysowałam portrety bohaterów, już zaczynam naprawdę lubić to, co piszę, kiedy zdaję sobie sprawę, że fabuła jest przetworzoną bajką, której słuchałam w dzieciństwie, że moi piękni, wypracowani i wyprasowani bohaterowie od lat biegają po "Jeżycjadzie" i nic sobie nie robią z moich wysiłków twórczych, że dialogi, sposób opisu, narracja, że to wszystko już było.
   Co z tym zrobić? Przepuścić wszystkie notatki przez kominek? Czy dopracowywać i puszczać w obieg, licząc na to, że nikt się nie połapie, jak wiele tam innych tekstów? A może spróbować spojrzeć na sprawę z odrobiną dystansu i zdrowego rozsądku? Albo…
   Nie, dosyć. Pomyślę o tym jutro.

czwartek, 10 maja 2012

Nie na temat

   Wybuchła wiosna i nagle wszyscy chcą rozmawiać tylko o miłości. Jakby coś w nich wstąpiło, albo jakby zabrakło innych zabawnych spraw do obgadania. Gdyby jeszcze chodziło o miłość do starych filmów ("Arsenic and Old Lace" z Carym Grantem, coś pięknego!), świętą miłość kochanej Ojczyzny czy nawet miłość macierzyńską! Ale nie. Nagle 80% moich rozmówców przestaje reagować na poruszane dotychczas zagadnienia, za to staje się miłośnikami (nomen omen) nieszczęsnej kwestii relacji damsko-męskich, które w dodatku wszyscy niemiłosiernie sobie komplikują. Na domiar złego okazuje się, że temat ów przesiąka podstępnie do dyskusji pierwotnie z nim nie związanych. To, że większość plotek o znajomych oscyluje wokół historii ich związków jest zupełnie normalne. Ale kiedy poważne rozważania o wartości literackiej "Quo vadis" zamieniają się niepostrzeżenie w zażartą debatę nt. uczuć Akte do Nerona i Ligii do Winicjusza... cóż, wtedy wiadomo, że coś się dzieje. Na przykład kwiecień. Albo maj.
   Mnie osobiście wspomniana tematyka szalenie bawi (skutek uboczny używania zdrowego rozsądku), ale też pomalutku zaczyna męczyć, jak każda zabawa przeciągana ponad miarę (inny skutek uboczny tego samego). Ćwiczę się jednak w cnocie cierpliwości, pamiętając, że za moment sesja egzaminacyjna otrzeźwi część moich ulubionych interlokutorów. Poza tym czasem zdarza się usłyszeć jakąś opinię dojrzałą lub pogląd roztropny. A czasem coś zupełnie nietypowego, jak konkluzje I.
   I. próbuje wycofać się ze znajomości, która – jej zdaniem – nabiera niepokojącej głębi. Właściwie podjęła już decyzję, ale twierdzi, że chce to sobie jeszcze opowiedzieć na głos, żeby się przekonać jak to brzmi (baby tak mają). Słucham więc i podrzucam kontrargumenty jak rasowy advocatus diaboli. Nie na wiele się to zdaje, bo I. chyba ma rację, związku z tego nie będzie. Fakt, rozmawia im się dobrze, synapsy aż obojgu trzeszczą od błyskotliwych uwag, nawet spora część poglądów im się zgadza, ale I. jakoś nie umie mu zaufać. Zaimponowała mu raz a dobrze i teraz on jest olśniony, a ona zmęczona tym, że ciągle stanowi dla niego wsparcie. A przecież sama potrzebuje wsparcia. Tylko teraz już nie umie wyjść z roli, którą sobie narzuciła.
   – No, czekaj – przerywam, bo w końcu od tego jestem – ale mówiłaś, że go kochasz.
   – Bo kocham – wzrusza ramionami – tylko chyba nie aż tak, jak myślałam. Albo zbyt głupio. Wiesz, w nim jest jakaś...
   – Jakaś co? – dopytuję, widząc, że się zawiesiła.
   – Jakaś ciemność. Nie umiem tego inaczej nazwać. Coś, co mnie przeraża. Problemy, których nie udźwignę.
   – Jesteś pewna? Możesz się z nim przecież przyjaźnić...
   – Nie mogę – kręci głową. – On chce czego innego niż ja. A nadziei nie będę mu dawać, bo to by było nieuczciwe.
   Milczę, bo co więcej można powiedzieć? Jest dorosła. Wie, o co jej chodzi. Zna swoje ograniczenia. I stara się być uczciwa, a to sporo, jak na przedstawicielkę pokolenia, które uczyło się odpowiedzialności reagując na piski Tamagotchi. Już więcej nie pytam, czy jest pewna. Jest. Ale – jakby chciała to potwierdzić – dodaje jeszcze jedno zdanie, które zaskakuje mnie zupełnie:
   – Wiesz, nawet gdyby to miała być jedyna miłość w moim życiu, cieszę się, że przydarzy się komuś innemu.

środa, 2 maja 2012

Ciężar uśmiechu

   Mój trolejbus zatrzymuje się koło Ogrodu Saskiego. Następuje normalna w tym punkcie miasta cyrkulacja pasażerów, w wyniku której obok mnie staje śliczna dziewczyna. Ma ciemną karnację i piękne białe zęby. Ciemnych włosów nie widać: głowę szczelnie okrywa chustka w kwiaty. Koniec kwietnia i mocno już ciepło, musi być jej gorąco w długich dżinsach i płaszczu do kolan. Za to emanuje z niej tyle spokojnej godności, że czuję się przy niej aż nieswojo. Tłumaczę sobie, że nie powinnam, bo ostatnią epoką, która mogłaby uznać moje codzienne ciuchy za nieprzyzwoite było XX-lecie międzywojenne. Nie pomaga, więc opowiadam sobie – dla podniesienia morale – jakieś brednie o różnicach kulturowych.
   Dziewczyna tymczasem wydobywa z kieszeni telefon komórkowy i zaczyna odpisywać na SMS-a. Zawodowa ciekawość każe mi zerknąć i zorientować się, w jakim języku pisze. Jakieś arabskie robaczki, nie rozczytam. Ale gapię się, bo lubię, jak ktoś klika w takim tempie. To ładne. Tylko jej paznokcie migają nad dotykowym ekranikiem. Usiłuję sobie przypomnieć, co wiem o znakach diakrytycznych używanych w różnych językach. Trolejbus trzęsie. Dziewczyna pisze. Szybko, bez zastanowienia. A potem przechodzi do menu z emotikonami i zastyga nagle w pół gestu z palcem nad uśmiechniętą buźką. Podnosi wzrok i długo, długo waha się, patrząc przez okno.
   Przyglądam się temu i w duszy aż kiwam głową nad własną głupotą. Różnice kulturowe, akurat! Gdyby cokolwiek nas różniło, nie rozumiałabym zadumy, z jaką waży ten jeden uśmiech. A przecież świetnie rozumiem. Paradoks: decyzja o uśmiechu podejmowana z całkowitą powagą, roztrząsana sumiennie, z pełną świadomością, że ten szczegół może sporo zmienić, że może mieć znaczenie.
   Taki drobiazg. Takie nic. Dwukropek i pół nawiasu. Nad czym się zastanawiać? A jednak. Ona wie i ja wiem, że uśmiechy mogą być cięższe od słów. Słowa to sprawa umysłu i duszy. Ciało je tylko artykułuje: wymawia, utrwala na piśmie. Ale uśmiechy... Uśmiechy należą do pogranicza. Wyraża je ciało i odbiera je ciało, ale zdradzają myśli i stany ducha. Jeśli nie powściąga ich umysł, mogą narobić szkód. Potrafią być podstępne i zwodnicze. Lubią mówić więcej, niż człowiek powiedziałby słowami. Czasem kłamią. Czasem bolą. Czasem dużo kosztują. Zdarza im się bez wiedzy i zgody właściciela twarzy rzucić czar na kogoś, kto nie zna jego mimiki. I mają przedziwną zdolność zbliżania do siebie nawet najbardziej niepodobnych istot ludzkich.
   Ja to wiem i ona wie, choć nie czytała "Awantury o Basię", gdzie Kornel Makuszyński ustami jednego z bohaterów głosił, że uśmiech "to pół pocałunku". Tylko jak tu się nie uśmiechać, skoro ten sam Makuszyński twierdzi gdzie indziej, że dzień bez uśmiechu jest dniem straconym? A poetka ludowa Maria Gleń dorzuca swoje trzy grosze:
   U tego, kto zacny,
   Uśmiech zawsze łacny.

   Cóż, niech będzie i tak.  :)

piątek, 20 kwietnia 2012

O kilku gadających nicościach

   – Jesteś nicością – oznajmiło Kaśce rodzeństwo z okazji Wielkiego Czwartku. – Tylko gadasz i słychać twój głos, ale nie istniejesz.
   Kaśka chciała zaprotestować. Już, już miała użyć tego samego argumentu co zawsze: "Piszę, więc jestem i koniec dyskusji!", ale przypomniała sobie, że przecież to nieprawda, bo akurat wcale nie pisze. Nic. Ani słowa. Troszkę ją to nawet zdziwiło, bo słowa zawsze dotąd pchały się jej pod pióro bez kolejki, wszystkie naraz. A teraz – cisza. Spokój. Bezsłowie. Jakby wszystkie leksemy czekały, aż coś w życiu Kaśki umrze, a potem coś zmartwychwstanie, aż zaistnieje jakaś nowa Kaśka, z którą będzie się dało normalnie porozmawiać. To znaczy taka, która wszystkich słów wysłucha, każde zauważy, doceni i wskaże im właściwe miejsce, niektóre może jeszcze wygładzi, żeby lepiej wyglądały...
   Był też drugi, ważniejszy powód, dla którego Kaśka zaniechała swojego zwyczajowego komunikatu. Przypomniała sobie mianowicie, że istnienie nie jest warunkiem koniecznym do rozpoczęcia kariery literackiej. Prościej: nie trzeba wcale istnieć, żeby pisać.
   Spójrzmy choćby na przypadek Koźmy Prutkowa, który narodził się tylko za sprawą bujnej wyobraźni hrabiego Aleksieja Tołstoja i jego trzech krewnych, braci Żemczużnikowów. Kalectwo nieegzystencji bynajmniej nie przeszkodziło Prutkowowi w procesie twórczym, do którego owoców należy zaliczyć myśli zawierające pewną głębię ("Jeśli chcesz być szczęśliwym – bądź nim!") lub przynajmniej niesprzeczne ze zdrowym rozsądkiem ("Mądrość, podobnie jak żółwiowa zupa, nie każdemu jest dostępna"). A to już całkiem sporo.
   A taki, na przykład, Osjan? Poeta, któremu do tego stopnia nie chciało się zaistnieć (bo i któż przy zdrowych zmysłach chciałby żyć jako średniowiczny celtycki bard?), że do dziś dnia by nie istniał, gdyby nie nieoceniony James Macpherson. Zacny ten człowiek nie tylko opublikował "Pieśni" Osjana, ale nawet sam je napisał w oparciu o stare legendy. Czy nie piękny to przykład poświęcenia się edytora dla dobra artysty?
   Podobne szczęście do wydawców miał zresztą inny pieśniarz, wcześniejszy o parę pokoleń. Mowa, rzecz jasna o Homerze, który również nie zadbał o spisanie swoich najlepszych kawałków. Nota bene, niektórzy wielbiciele jego talentu twierdzili, że on także nie istniał, a jego dwa longplaye to kompilacje przebojów autorstwa anonimowych greckich aojdów.
   Patriotyzm nakazuje tu wymienić jeszcze jednego nieistniejącego pisarza (wybitnego zresztą i zasługującego na oddzielny artykuł): Bolesława Prusa, złośliwą a twórczo usposobioną narośl na analitycznym umyśle Aleksandra Głowackiego.
   Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Kaśki, której niebyt zdążył już mocno dokuczyć. Z powodów, których nie chce zdradzić, upiera się przy woli istnienia, cały czas opracowuje też argumenty, którymi mogłaby utwierdzić innych (na przykład rodzeństwo) w przekonaniu, że jednak jest. Dotychczas podała trzy:
   1) maluję rzęsy, więc jestem,
   2) psuję laptopy, więc jestem,
   3) zwalczam herezje, więc jestem.
   
   Mnie nie przekonała. Sama też nie wygląda na przekonaną, z czego wnioskuję, że byłaby wdzięczna za wszelkie dowody na swe istnienie. Ale, powtarzam jej to w kółko, tak naprawdę te dowody nie mają znaczenia. Dla mnie może sobie spokojnie nie istnieć. Tylko niech pisze. 

czwartek, 16 lutego 2012

Jak zostać polonistą


Obserwowany z zewnątrz, proces stawania się polonistą z krwi i kości, polonistą rozpoznawalnym od pierwszego rzutu oka nie był szczególnie trudny, może tylko nieco uciążliwy. Właściwie polegał na zrujnowaniu swego zdrowia w odpowiedni sposób. Najbardziej popularne były – rzecz jasna – okulary. Nieodłączny atrybut dziesiątek pokoleń intelektualistów, od wieków kojarzony z czytaniem. Większości pracowników Instytutu to wystarczało, ale byli i tacy, którym wrodzony perfekcjonizm nie pozwalał poprzestać na tym minimalnym poziomie. Zresztą okulary nosi całkiem sporo filozofów, a ostatnio także informatyków, co generuje sporą dawkę pomyłek, zwłaszcza wśród nieopierzonych studentów pierwszego roku. Trzeba więc było poszerzyć zakres działań prowadzących do stałych okaleczeń i zniekształceń ciała. W tym konkretnym przypadku chodziło o ciało pedagogiczne, którego marka musiała (tego wymagał drastyczny przyrost kierunków, studentów i samego ciała) stać się widoczna na pierwszy rzut oka. Pewne kwestie nie podlegają dyskusji.

Wśród kadry na naszej Alma Mater zapanował gorączkowy nastrój poszukiwań. Wszyscy chcieli odkryć ten jeden, jedyny sposób na trwałe upośledzenie się w charakterystyczny sposób. Coś, co da studentom do zrozumienia, że mają do czynienia z ludźmi bezgranicznie poświęconymi nauce. Z ludźmi księgi.

Do testowania poszczególnych opcji wyznaczono poszczególnych pracowników dydaktycznych. Kilku zgłosiło się na ochotnika, twierdząc, że mają genetyczne predyspozycje do eksperymentowania z poszczególnymi dolegliwościami. W Instytucie zawrzała praca.

Sporym zainteresowaniem cieszyły się eksperymenty nad dolegliwościami stawów spowodowanymi długotrwałym sporządzaniem notatek w zimnych salach Biblioteki Uniwersyteckiej. Wiele osób zdradzało zaciekawienie schorzeniami kręgosłupa (łatwiej zgarbić się nad książką niż kupować nowe szkła do okularów); zaniechano jednak prac nad pylicą płuc, uznając ją słusznie za dolegliwość zbyt często kojarzoną z nauczaniem podstawowym. Co do innych problemów układu oddechowego, stwierdzono, że celuje w nich katedra staropolan, co dało się łatwo wytłumaczyć przy uwzględnieniu częstotliwości ich kontaktów z kurzem stuleci zawierającym niezbadane głębie grzybów, zarazków, drobnoustrojów i innych zjawisk, dla których pulmunologia nie wymyśliła jeszcze odpowiednio groźnie brzmiących nazw.

Większym powodzeniem cieszyły się guzki śpiewacze, dopóki ktoś przytomnie nie zauważył, że raczej nie mogą być uznane za wizytówkę polonistyki, bo trudno je dostrzec bez specjalistycznego sprzętu i szeroko otwartych ust nosiciela. Polipy zostały zdyskwalifikowane z podobnych przyczyn (a także ze względu na fakt, że u nikogo z pracowników nie stwierdzono śladu polipów, co przypisywano bardziej zdrowemu rozsądkowi tych ostatnich niż odporności pierwszych).

Sekcja do spraw badań nad metabolizmem rozpadła się szybko na dwie kategorie wagowe, po czym okazało się, że chorobliwie chudzi poloniści są w zdecydowanej mniejszości w stosunku do otyłych kolegów. Odkrycie to doprowadziło do przełomu w pracach instytutu, stwierdzono bowiem, że wśród otyłych prym wiodą badacze romantyzmu i językoznawcy. Propozycja przebadania zdrowia psychicznego wywołała awanturę, w następstwie której Instytut znalazł się pod stałą opieką wykwalifikowanego specjalisty z wieloletnią praktyką na licznych placówkach w Polsce i za granicą. Po kilkunastu tygodniach psychiatra uciekł na Karaiby zostawiając jednak – ku ogromnej radości dyrektora Instytutu – pełną dokumentację, która stała się podwaliną śmiałej teorii o wpływie konkretnej sfery badań naukowych na zdrowie psychiczne. Notatki i nagrania psychiatry pozwoliły umożliwiły wyciągnięcie rozlicznych wniosków, z których przedstawimy tylko kilka najciekawszych:

1. Nerwicowe zajadanie się „romantyków” i językoznawców ma różne podłoża. Pierwsi jedzą dlatego, że nikt nie rozumie bohaterów, z którymi się utożsamiają, drudzy – gdyż nikt nie rozumie ich artykułów.

2. Udostępnianie językoznawcom-normatywistom literatury współczesnej, zwłaszcza zaś blogów, należy uznać za szczególnie okrutną torturę.

3. Odmienne stany świadomości wywołane różnymi (najczęściej płynnymi) środkami chemicznymi bynajmniej nie utrudniają edytorom pracy, wręcz przeciwnie, usprawniają ich percepcję i uaktywniają niespożytą energię oraz kreatywność. Zresztą abstynencja edytorów jest wykluczona, bo uniemożliwiłaby im porozumienie ze składaczami.

4. Stany lękowe dręczące specjalistów od gramatyki historycznej można złagodzić przez odcięcie ich od Internetu i zapewnienie nieograniczonego dostępu do nagrań w językach wschodniosłowiańskich.

5. Można wyciągnąć filozofię z teoretyka literatury, ale nie można wyciągnąć teoretyka z filozofii.

Ostatnia konstatacja nie jest do końca oczywista i zrozumiała, ale nikt nie podjął się dalszych badań nad teoretykami, a próby podjęcia z psychiatrą dialogu na ich temat kończyły się fiaskiem.




Wszystkie te rewelacje i wiele innych danych zdobyłam, rzecz jasna, podstępem. Jako studentka nie powinnam mieć dostępu do wyników badań, jednak nieposkromiona miłość do jednej z katedr zmusiła mnie do zapewnienia sobie w niej miejsca. Zresztą zawsze chciałam zostać polonistką z krwi i kości. Włamałam się więc do domowego komputera (co nie było łatwe, gdyż mój brat zmienił hasło) a następnie do konta pocztowego mojego taty-wykładowcy (co było dużo prostsze, ponieważ mając kłopoty z pamięcią, udostępnił hasło wszystkim domownikom) i wykradłam przesłane do wszystkich pracowników wyniki badań. A potem zostało już tylko wcielić mój plan w życie.

Od początku wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale grunt, to mieć motywację (miałam) i odpowiednie podejście (j.w.). Nie dopuszczam do siebie myśli o porażce.

Podstawowy wymóg okularnictwa spełniam od dwunastego roku życia. Od dnia, kiedy pokazali mi alfabet czytałam i czytałam, a wada wzroku rosła jak grzyby po deszczu. Sporym krokiem naprzód miał się okazać atak próżności, który na pierwszym roku studiów zmusił mnie do zarzucenia korekcji wady przy pomocy szkieł. Nieustanne wysilanie oczu doprowadziło do znakomitych efektów. Przeprowadzane przeze mnie regularnie testy wykazały, że rozpoznaję coraz mniej znajomych twarzy, o numery autobusów muszę pytać staruszki, zaś czytając, zostawiam na papierze ślady tuszu do rzęs.

 Wypracowanie sobie choroby stawów nie było trudne. Chyba mam szczególne predyspozycje w tym zakresie i o reumatyzm nie musiałam długo walczyć. Spanie na kamiennej posadzce udało mi się w tym krótkim czasie nawet polubić. Niejaką trudność sprawiło mi natomiast rujnowanie swojej – zawsze dotąd niezłej – kondycji. Całkowite zaniechanie jakiegokolwiek sportu nie było przyjemne, ale w końcu udało mi się osiągnąć upragniony stopień zardzewienia: dostaję zadyszki przy wchodzeniu na pierwsze piętro. Od trzech lat ślęczę nad starodrukami, nadwyrężając kręgosłup (siedemnastowieczne Biblie potrafią być okrutnie ciężkie!) i wdychając różne roztocza, których nie pochłonął ogień kontrreformacji. Płuca jeszcze się bronią, ale oddychać coraz ciężej, więc liczę na spektakularne efekty w ciągu kolejnych paru semestrów.

Zanim zapoznałam się z wynikami badań, próbowałam się objadać podczas lektury (nawet nie wiecie, jak ciężko przemycić do czytelni tabliczkę czekolady i paczkę Cini Minis), ale w końcu zrozumiałam, że otyłość zarezerwowana jest dla pracowników innych katedr. Od tego czasu systematycznie chudnę i jestem coraz bliżej celu.

Zdarzają się upadki. Bywa, że zapomnę się i przed czytaniem nie zdejmę okularów. Czasem – trudno walczyć z atawizmami – podbiegnę parędziesiąt metrów, żeby złapać autobus albo zielone światło. I ostatnio, wstyd się przyznać, poszłam na spacer na świeżym powietrzu. Ciężko jest podporządkować całe życie jednej idei, ale staram się jak mogę i wierzę, że kiedyś w końcu stanę się prawdziwym, autentycznym, rozpoznawalnym od razu polonistą.




P.S. Myślicie, że zapisanie się na studia doktoranckie też mogłoby się przydać?